Artykuły

Prysły zmysły

O tym, że banał jest prawdą, wiemy wszyscy. Banałów jednak nie lubimy, bo prawdy powtarzane do znudzenia tracą wyrazistość, gubią pierwotny sens. Inaczej bywa ze starymi historiami: właściwie nieustannie je opowiadamy.

To prawdę mówiąc również banał: od czasów greckich i biblijnych nasze narracje są jedynie wariantami tamtych. Zmieniają się czas, miejsce, okoliczności, warunki społeczne i kulturowe, a także socjalne. Pojawiają się rozmaite dyskursy historyczne, taka czy inna poprawność polityczna (bo to, wbrew pozorom, sprawa nie nowa), zmieniają się obszary tabuizowane (i wcale nie ulegają redukcji, ale właśnie przemieszczeniu); moda dyktuje odpowiedni typ bohatera. Ale w gruncie rzeczy (tu znów banał) niewiele się zmienia - poza modelem narracji, decorum, ideologią i perswazją - snujemy wciąż te same opowieści. Albo inaczej: podstawowy schemat pozostaje taki sam. Artyzm to właśnie owo "naddane".

Zmęczył Państwa ten przydługi i - co tu dużo mówić - dość przypadkowy wstęp? Mnie też. Ale jakoś zacząć trzeba, gdy bezradność krytyka sięga zenitu. Ale może opowiem po kolei.

Pewnego sobotniego wieczoru wybrałam się do Teatru Groteska na "Przemiany" Adolfa Weltschka. Wieczór uroczysty, bo to otwarcie jubileuszowego sezonu, wręczenie Przyjaciołom Teatru odpowiednich dyplomów i dowodów pamięci, bankiet. Ogólnie podniosła atmosfera. Żadnych dzieci, to Scena dla Dorosłych. Poważnie, artystycznie, a przy tym wdzięcznie i bezpretensjonalnie.

Przyznam, po przeczytaniu zapowiedzi Teatru najlepszych przeczuć nie miałam. Bo, przyznają Państwo, po lekturze zdania: "Przemiany opowiadają o procesie nieustannego odradzania się życia i o człowieku bezustannie poszukującym harmonii i szczęścia na przekór nieubłaganemu losowi" - przeczucia mogą być ambiwalentne. A co dopiero po uzupełnieniu tej myśli: "Esencja życia sprowadza się tu do najprostszych działań i gestów, codziennych rytuałów, które zwyciężają nad siłami destrukcji. Życie wciąż trwa i rodzi się na nowo nie poddając chaosowi i zniszczeniu" (zachowałam oryginalną interpunkcję - O.K.).

Wiem, to nieco małostkowe - takie czepianie się materiałów prasowych. Ale nie zwróciłabym na nie najmniejszej uwagi, gdybym obejrzała dobre przedstawienie. Po "Przemianach" byłam co najmniej skonfundowana. Półtoragodzinna opowieść o "procesie nieustannego odradzania" okazała się zbiorem tanecznych etiud, a właściwie szeregiem luźno powiązanych ze sobą choreograficznych układów. Dodam od razu: tancerze są naprawdę profesjonalni, choreografia Caroline Finn jest dynamiczna, ciekawa, niesie odpowiedni ładunek dramatyzmu. Problem tkwi gdzie indziej.

Wątpliwości budzi przede wszystkim scenariusz Adolfa Weltschka i Małgorzaty Zwolińskiej, kreślący dzieje ludzkości od jej narodzin po zakończenie II wojny światowej. Zatem najpierw oglądamy pierwsze miłosne podboje i pierwsze związki, potem walki plemienne i ich konsekwencje, między innymi niewolnictwo. Rodzenie się cywilizacji, wędrówki ludów, średniowieczną czarną śmierć. I tak dalej, i tak dalej. Spektakl zamyka obraz rodziny: dziecko bawi się nieopodal zasiadających przy stole dorosłych. Równowaga została odzyskana, lecz na jak długo?

Być może tak zbudowany scenariusz mógłby być podstawą ciekawego przedstawienia, choć - przyznam - mam spore wątpliwości. Właściwie po pierwszych dwóch odsłonach całość jest przewidywalna. Jedyne, co mogłoby uratować spektakl, to uroda i wyrazistość scenicznych obrazów.

Reżyser, jak sądzę, pragnął zbudować przedstawienie uniwersalne. O naturze ludzkiej i jej słabościach, o potrzebie miłości i instynkcie zniszczenia. Ale ludzi pokazuje się tutaj niejako w drugim planie: przed oczyma widzów rozpościera się bowiem przeźroczysta płaszczyzna, na jakiej wyświetlane są projekcje. Za przestrzenią gry jest podobna, tyle że mniejsza. Tancerze zamknięci są niejako w multimedialnej narracji, co samo w sobie nie byłoby niczym złym. Rzecz w jakości owych projekcji - są zbyt dosłowne, a przy tym brzydkie. Jeśli mamy sobie wyobrazić życie u zarania Europy - widzimy wędrujące plemię. Dżumę rozpoznajemy przez charakterystyczną postać lekarza - tę w nakryciu głowy i z ptasim nosem. Wojenną apokalipsę symbolizować mają, jak sądzę, dziesiątki maszerujących na projekcji butów. Tyle że przypominają raczej kalosze niż oficerki, a ich ruch jest mało skoordynowany.

Tancerze w tym spektaklu muszą być nie tylko sprawni, ale też radzić sobie z różnymi zadaniami. By znów przywołać zapowiedzi: "17 obrazów, 17 sytuacji scenicznych - atrakcyjne rozwiązania formalne łączą się z konkretnymi sensami". Obrazów, przyznam szczerze, nie liczyłam; dostrzegłam jedynie nieustanną zmienność postaci pojawiających się na scenie. W Przemianach, powtarzam, docenić należy pracę tancerzy. Ale, niestety, niewiele wynika z kolejnych budowanych według określonego klucza odsłon losu.

"Przemiany" miały działać "na zmysły i emocje". Ale mnogość bodźców w tym wypadku raczej nuży, niż pobudza do aktywnego odbioru. Poznawszy bieg dziejów i ich logikę, opuściłam Groteskę z ulgą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji