Artykuły

Sprawa erotyczna

- W śpiewaniu byłam erotyką. Wyobrażałam sobie, że śpiewam dla mężczyzny - zdradzałam w śpiewie albo byłam wierna - bo byli też na scenie partnerzy fascynujący, że się przytulałam jak cholera - mówi śpiewaczka operowa i reżyserka MARIA FOŁTYN.

Z Marią Fołtyn rozmawia Dariusz Zaborek

Widzę na Pani twarzy wyjątkową wręcz młodzieńczość.

- To odrodzenie po umieraniu.

Mam 82 lata i działam ze zdwojoną energią - drugi raz wygrałam życie. Półtora roku temu w jelicie grubym znaleźli raka, miałam zawał serca i wyglądało, że się z tego nie wyciągnę. Po operacji dostałam list od słabowitego papieża z Gemelli. Położyli mi go na piersi, gdy byłam w agonii. Bardzo chciałam żyć. Po trzech miesiącach zaczęłam się ruszać.

Teraz żyję na większych obrotach, spieszę się. Gdy życie zagrożone, uroda życia jest wspaniała.

Pewien fotograf robił zdjęcia ogołoconym pniom drzew - to miała być metafora starości. Co Pani by sfotografowała jako metaforę swojego wieku?

- Wiem, co to być pozbawionym liści. Jestem starą kobietą, starym drzewem, a jednak pędy zieleni wybijają niewytłumaczalnie. I dlatego nie mogę siedzieć w domu i pisać wspomnień, tylko walczę o moje istnienie w teatrze. Raz taksówkarz mówi: 'Pani Fołtyn, po co pani tak jeździ, co panią pcha, bo moja matka ma 60 lat i tylko siedzi w domu i gotuje'. Mówię: 'Kocham, gdy codziennie objeżdżamy wokoło Teatr Wielki. Nie mogę się od tego oderwać'.

A spieszy się Pani, bo...?

- Chcę dokończyć, co zaczęłam. Bo my, Polacy, mamy talent gnojenia siebie. Jeżeli ktoś coś osiągnie, staramy się go zamordować.

Kiedy wróciłam ze szpitala, w Teatrze Wielkim rządził triumwirat: Pietras, Treliński, Kord. Tak ich ustawił minister Dąbrowski, który dla jednych był zbawcą, dla innych - katem. Mnie chciał ściąć. Otrzymałam list, że teraz to mogę być najwyżej dyrektorem honorowym konkursu moniuszkowskiego. A przecież to ja go stworzyłam! Widziałam, że konkurs przepadnie, zaczęłam więc przyjaźnie do dyrektorów mówić: 'Chłopcy, mnie nie chodzi o to, żebym się nazywała dyrektorem, tylko ja panów nauczę, jak powinno być. Bezinteresownie, bo zrobicie źle'. Zaczęłam kompletować jury, a biorę największych, żeby Moniuszce dać nobilitację. Kord powiedział: 'Popełniliśmy błąd. Dalej masz głowę, jury zebrałaś nadzwyczajne'. Przepraszając mnie, dał mi siłę.

Niektórzy mówią: 'Boże, pani tylko kocha muzykę Moniuszki'.

I się nie mylą.

- Nie, nie, nie.

W 1991 roku wystawiłam 'Manru' Paderewskiego, nie mogłam wytrzymać, że w Teatrze Wielkim nie jest stale grane. Człowiek, który dla Polski klękał przed Rooseveltem i przez świat był noszony na rękach, dla nas jest poboczem. Dla teatrów niemieckich zmieniłam libretto, że Manru to nie Cygan, tylko Turek, który biorąc Niemkę za żonę, narażony jest na zemstę. To opera na dziś, całe miasteczka żyją osobno, opera o człowieku obcym, więc wyklętym.

Mój temperament czasem mi przeszkadzał, wielu ludzi irytuję. Ale pracuję nad sobą. Koresponduję na przykład z dyrektorem Kordem SMS-ami. Dostaję SMS, że pan dyrektor chce mieć w jury jeszcze jedną osobę. To mu piszę: 'Szanowny dyrektorze, to będzie 17. osoba, ale załatwię'. I wie pan, co mi to esemesowanie daje? Że się nie kłócę, nie mówię podniesionym głosem, uspokajam się.

Jak się Pani czuje z tym wstrzymywaniem emocji?

- Moja cukrzyca jest z tych nerwowych napięć. Zaczęłam się tłamsić i chorować. Dlatego uważam, że lepiej wybuchnąć i potem przeprosić. Gdy słyszę, że ktoś komuś dał w twarz, myślę: 'To lepsze'.

Uwielbiam narody Ameryki Łacińskiej, gdzie czasami się krzyczaaałooo! Mówili: 'Marija, sei grande!'. Kochają ludzi, w których jest prawda, siła wyrazu, życiodajność. Stamtąd czerpię siły. My jesteśmy martwi. Polska jest martwa, jesteśmy tak smutni.

Byłam raz w Hawanie w rocznicę zamordowania Che Guevary. Kobiety w momencie gdy z balkonów rzucały kwiaty, miały orgazm. Wie pan, co to jest miłość tam? Kochają się na pana oczach: siedzi pan na plaży i się tym zachwyca, bo w tym jest piękno. Tam jest zwyczaj, że ci, którzy biorą ślub, na trzy dni dostają pokój w hotelu, to ich podróż poślubna. W hotelu, w którym mieszkałam, jechałam z nimi windą i czułam, że już w tej windzie rzucą się na siebie. Piękno ich rąk, dotyku i roziskrzonych oczu było takie, że myślałam: 'Oszaleję'. Samemu by się chciało...

Przepraszam, że ja to panu mówię.

Proszę mówić.

- Dziewczyny ze szkoły filmowej od pana Wajdy poprosiły, żebym opowiedziała o miłości (śmiech). Nie chciałam, myślę: 'Zagrać prawdziwą czy taką na pokaz?'. Pan Wajda przysłał kwiaty, w liście poprosił, więc mówiłam szczerze, że dziewczyny dzisiaj są ograbione z całej tej zmysłowej gry, drżenia, napięcia, że kiedyś większe znaczenie miały pieszczoty niż sam akt. Poprosiły też, żebym pokazała, jak prowadzę lekcje śpiewu, a ja dziwnie prowadzę (śmiech). Czasem jak dziewczyna jest 'martwa', a urodziła dziecko i ma męża, mówię: 'Musisz otworzyć szczękę tak, by wjechał duży samochód'. Jak z samochodem nie pomaga, mówię: 'Urodziłaś dziecko, kochałaś, więc niech ci się wydaje, że się otwierasz do miłości. Śpiewanie to sprawa erotyczna'. Pytam: 'A sutki ci stają czy nie?'. Tylko niech pan tego nie pisze.

Ale to jest super.

- 'Czy wiesz, co to znaczy, że powinny sutki stawać? Czy wiesz, jak mi na scenie sutki stawały?'

W śpiewaniu byłam erotyką. Wyobrażałam sobie, że śpiewam dla mężczyzny - zdradzałam w śpiewie albo byłam wierna - bo byli też na scenie partnerzy fascynujący, że się przytulałam jak cholera. I to wtedy przychodziło wyzwolenie. Myślałam teraz: 'Boże jedyny, jak ja mam to młodym dziewczynom tłumaczyć?'. Czasami się wstydzę, bo powiedzą, że jestem jakąś łajdaczką.

Myślę, że Moniuszce brakło otwartości w stosunku do ciała, był za grzeczny. Nie był w pełni mężczyzną romantycznym, który szukał ujścia w szalonej odrębności. Jego przyjaciel wspominał, że Moniuszko nigdy nie korzystał z okazji. Przychodziły do niego dziewczyny z chóru chcące zrobić karierę, siadały na kolana. A on pogłaskał, pocił się, miał pragnienie, ale w kieszeni miał książeczkę 'Żywot świętego Stanisława' i tym się cucił.

Był ułomny, miał krótszą nogę, ale miał oblezę wewnętrzną, był świetnie wykształcony.

Zdaje się, że nie stać go było na buty i dyrygował w kaloszach?

- To prawda, miał dziesięcioro dzieci, niańki i musiał na to zarobić. To nie był Liszt, piękny utalentowany pan, na którego kobiety wykładały olbrzymie pieniądze. Moniuszko był prowincjonalny. Bo co to było Wilno? Parafiańszczyzna. W owym czasie Smetana żył w Pradze, która była miastem europejskim. Mozart najpierw tam wystawiał 'Don Giovanniego'. A Moniuszko nie miał szansy być wielkim Europejczykiem wystawiającym w Paryżu na szalonej orbicie i w wykwincie. W Wilnie kilkanaście razy chodziłam jego drogą od domu do św. Jana, gdzie był organistą. Często się zastanawiam, jakie miał bodźce. I myślałam o swoich bodźcach ze świata, kim bym była, gdybym w pracy nie spojrzała w oczy tak różnorakie: w Rosji, na Kubie, w Brazylii, Meksyku, Japonii, Turcji. Przyjeżdżałam tam z tą samą muzyką, a spotykałam się z różnorodnością oddechów, głosów, mentalności. Pan Moniuszko był różnie śpiewany, w różny sposób barwiony, inaczej obracany. Byłam w podnieceniu.

Moniuszko ma tylu krytyków, a Pani go ciągle wynosi.

- Dlatego będę gnębiła moją cukrzycę, żeby działać.

Często chodzę na Powązki, od grobu mamy jest pięć kroków do pana Moniuszki. Wstawiam kwiaty, które mama lubi, po czym idę do pana Moniuszki i mówię: 'Panie Stanisławie, jeżeli się pan mną nie będzie zajmował, nic panu nie zwojuję'. Potem rodzicom Chopina też zapalam lampeczkę. Przylatuje ksiądz dyrektor: 'Na mszach to mnie ksiądz nie widzi, tu częściej, ale nie jestem w stanie wytrzymać, jak Polacy w kościołach śpiewają'.

Wie pan, ja jestem exemplum nienormalności, ale to wypływa z emocji, to sposób na życie.

Jaki?

- Jestem zachwycona pewnymi postaciami historycznymi, ich urodą, talentem, ale dla mnie ważniejsze jest spełnienie patriotycznej misji dla narodu. Bo my, w środku Europy, nadal jesteśmy narodem, który nie potrafi dokonać inwazji swojej kultury na świecie.

Czesi nie mieli geniusza, my mieliśmy Chopina. Ale to Janaczek, Dworzak, Smetana są we wszystkich teatrach świata.

Ale Chopin oper nie pisał.

- Ale jak w Münster w XIX wieku była premiera 'Halki', to miała wspaniałe recenzje. Zadzwoniłam więc tam, zaprosili mnie. Potem piszę list do pani kanclerz Angeli Merkel: 'Szanowna pani, mam kontakt z operą w Münster, którą jestem zachłyśnięta i gdzie po raz pierwszy w Europie ukazała się polska opera Moniuszki. Proszę, aby pani swoim stanowiskiem promowała zacieśnianie naszej kultury. Dla przypomnienia: w 1954 roku w Operze w Berlinie śpiewałam Halkę , historyczne nagranie w inscenizacji Leona Schillera jest do dziś'. Pani Merkel przysłała zdjęcie z dedykacją i napisała, że to słuszna droga współpracy. No i z opery w Wuppertalu się zgłosili, że będą wystawiać 'Straszny dwór'. Wysłałam im niemiecki przekład libretta.

Wciąż piszę do dostojników, informuję MSZ. Podpisuję się jako działaczka, nie czynię niewygodnych sytuacji politycznych. Napisałam też do pana prezydenta Łukaszenki: 'Przeczytałam, że ma pan pretensje, że zabraliśmy Białorusi Mickiewicza i Moniuszkę. Skoro tak, pytam się pana prezydenta, jak to się ma do zagadnienia, że w 1819 roku w Ubielu, 50 km od Mińska, urodził się pan Moniuszko i spędził 12 lat, ale jest tam tylko obelisk? W szkole jest muzeum, do którego trzy czwarte archiwów ja przywiozłam. A w świetnej operze w Mińsku od 30 lat nie ma żadnej premiery opery Moniuszki. To kompromitujące'.

Miesiąc po liście zadzwonił ambasador białoruski: - Opera jest w remoncie, poczekajmy, aż się skończy.

A co chce Pani napisać Władimirowi Putinowi?

- Że mnie - kobiecie, która w 1953 roku śpiewała nawet przed Stalinem, a w 1955 roku śpiewała 'Halkę' z zespołem Teatru Bolszoj - przykro, że opery Moniuszki w ostatnich dziesięcioleciach nie zaistniały w Moskwie ani w Petersburgu.

Co Pani śpiewała przed Stalinem?

- Arie z 'Mocy przeznaczenia' Verdiego i 'Czarodziejki' Czajkowskiego. W pamięci mam, jak patrzę, patrzę w Stalina i rozwijam dźwięk jak natchniona. W oczach Stalina widziałam iskry. Myślałam: 'Ja ci pokażę'.

Wiedziała Pani, że był mordercą?

- Wszyscy wiedzieliśmy, jechałam z Operą Poznańską w trzeciej klasie na końcu pociągu jako rezerwa, gdyby Antonina Kawecka, pierwsza śpiewaczka, zachorowała. Jechało też z nami Mazowsze i wielka pianistka Halina Czerny-Stefańska. To był koncert, o czym nie wiedzieliśmy, na życzenie Stalina, dowód przyjaźni do nas. Gdy dojechaliśmy, mówię: 'Boże kochany, zwariuję: medale, medale, medale' - artyści radzieccy cali obwieszeni medalami. W hotelu Metropol trzypokojowe apartamenty i stosy kawioru, człowiek był niedożywiony, więc jadłam łychami. Występy zaczęły się od 'Borysa Godunowa', 'Strasznego dworu' i 'Halki', a na finał koncert w Teatrze Bolszoj. Ćwiczyłam i ktoś powiadomił dyrekcję, że w teatrze jest dziewczyna o pięknym głosie. Komisja na czele z Szostakowiczem kilku osób do koncertu nie dopuściła, ktoś śpiewał połowę arii. A ja jako jedyna zaśpiewałam dwie.

W trakcie koncertu przydzielili nam straż i dopiero wtedy powiedzieli, przed jakim audytorium będziemy śpiewać. W Teatrze Bolszoj loże są wtopione do połowy sceny i w nich siedziała generalicja, z przodu Stalin w czapce. Fortepian stał przy jego loży. Szał publiczności. Po koncercie na bankiecie w ambasadzie polskiej wchodzi dwóch pułkowników i czytają: 'Posłanie od generalissimusa Stalina, który dziękuje za wspaniały koncert naszej wielkiej przyjaźni. Największą wybitnością była Maria Fołtyn i Władysław Domieniecki'. Uciekłam do ubikacji. Walili do drzwi, nie wyszłam, łkałam. Pan sobie wyobraża - Stalin mówi, że był pan najlepszy. Myślałam: 'Boże, co ja teraz zrobię?'.

Co tak na Panią podziałało?

- Lęk potworny. Zapłaciłam wielką cenę za sukces przed Stalinem.

Jaką?

- Skoro zostałam wyróżniona przez pana Stalina, wszystkim się wydawało, że jestem wielką komunistką (śmiech). Zmuszali mnie, żebym się zapisała do partii. Dla ludzi byłam tą namaszczoną, adorowali mnie. Dzwoniły do mnie jakieś damy, dygnitarze i chcieli, żebym opowiadała, jakie miałam odczucia, czy byłam bardzo szczęśliwa, że mnie spotkał taki zaszczyt! To było okropne! Stanąć w sytuacji, w której pan jest przerażony, a uznano to za szczyt zaszczytów.

To Panią upokarzało?

- Od dzieciństwa to upokarzanie czułam. Żeby pójść do kina, zarabiałam tańczeniem na ulicach, jak Cyganka: 'Pan da 50 groszy, ja panu zatańczę'. Ale gdy w domu śpiewałam, ojciec się ze mnie tak wyśmiewał, że uciekałam w kąt podwórka. Uważał, że jestem nienormalnym dzieckiem, że mi coś trzaska w głowie. Całe podwórko traktowało mnie jak szaloną, miałam wrażenie, że mam ciągle gorączkę. Ale mama słuchała mnie z zapamiętaniem.

Mieszkaliśmy w skromnym mieszkaniu w oficynie. Ojciec, kolejarz, był mężczyzną bardzo atrakcyjnym. Miał wiele kochanek. I moja spokojna, piękna matka kombinowała, jak nas żywić, bo wszystko szło na dziewczyny. Kiedyś matka poleciała do parku, a tatuś obejmował jakąś pannę. Miałam pięć lat, mama trzymała mnie za rączkę. Tatuś miał nowy garnitur. Mama stała, nie mówiła ani słowa, przerażona dziewczyna patrzyła na mnie, a ja: 'Tatusiu, co tu robisz?'. Potem tatuś wracał do domu i mówił: 'Taaak?'. Brał garnitur, kładł nogę na rękaw i trzask: 'Mówisz, że piękny garnitur? Porwałem go. Jak mogłaś stanąć z dzieckiem, gdy ja obejmuję kobietę?'. Rzucał taboretami, a ja mamę zasłaniałam. Wtedy zrodził się we mnie lęk przed mężczyznami. Ale też pogarda. Pogardzałam ojcem.

- 'Rodzina z obojętnością traktowała mój talent, obcy dostrzegli go natychmiast' - Pani słowa.

Żeby być kimś, wyzwolić się i stać śpiewaczką, nie pomogli mi rodzice. Stworzyli mnie ludzie, którzy się mną zachwycali. W czasie okupacji pracowałam jako goniec w szkole niemieckiej, po południu wychodziłam na tajne komplety. A w niedzielę w kościołach potrafiłam cztery msze śpiewać - ziomkom dawałam siłę, na mszach płakali. I dlatego garbarze - bo Radom to było garbarskie miasto - wyskrobali pieniądze i w marcu 1944 roku w Warszawie poszłam do pierwszego pedagoga Adama Didura, potem do Ady Sari. Chodziło o werdykt, czy mam talent. Jeśli tak, będą mnie kształcić.

I co na to ojciec?

- Cały czas się śmiał. Ale ja chodziłam wśród żyta albo jeździłam na wieś śpiewać partyzantom, odstawiałam im numery jak skowronek.

Bracia byli w AK?

- Moi bracia powiedzieli: 'Maria nie nadaje się do lasu, jest delikatna, ma śpiewać'. Ale do czegoś mogłam się przydać. Partyzanci, wchodząc do miasta, musieli mieć dokument, że pracują, i parę kennkart załatwiłam. Po Powstaniu Warszawskim do Radomia przyjechał prof. Kotarbiński, filozof, i trzeba było załatwić nowy dokument bez adresu warszawskiego, za to z wpisem, że jest pracownikiem cegielni. Dawali mi listę pracowników do podpisania przez Arbeitsamt i szłam załatwić. Wchodziłam i Niemcom śpiewałam kawałek arii Mozarta albo 'tra la la la la la...' - jak jakaś szalona dziewczyna. Miałam urok, który ich zniewalał. Podnosiłam oczy, błyskałam nimi, niczego się nie bałam i wszystko mi podpisywali.

A co w tym czasie robił ojciec?

- Kochał dziewczyny.

A oprócz tego?

- Uwodził dziewczyny. Grał na harmonii i pykał fajkę. Kiedy zaczynało być groźnie, chorował, nie chciał walczyć. Nie był bohaterem.

W 1945 roku zdałam maturę, opiekowało się mną - talentem z Radomia - stowarzyszenie Społem i prezes z żoną powiedzieli, że wywiozą mnie do Katowic, żebym się uczyła śpiewu w Wyższej Szkole Muzycznej u Adama Didura. Z bratem i matką spakowaliśmy pierzyny i po kryjomu przed ojcem jechaliśmy w nieznane. U znajomego w biurze na stołach rozkładaliśmy spanie. Brat poszedł do szkoły kopalnianej, mama sprzątaniem zarabiała na wyżywienie.

- Adam Didur - gwiazdor La Scali i Metropolitan Opera - nazywał Panią Meri.

Zobaczyłam wypielęgnowanego siwego mężczyznę o cudownych dłoniach. Czułość dawał przez ręce. Nim zaczęła się lekcja, pogłaskał mnie i zapytał: 'Jak spałaś na tym stole?' (śmiech). Miał sznyt skromności, mówił, że nie umie nauczyć sopranu: 'Jeśli coś ci mogę dać, to rozbudzić twoją świetlistość, bo muzykę czujesz całym ciałem. Tego uczę moją Wiktę'. Mówił o Wiktorii Kotulak, której wymyślił nazwisko Calma. Była dziewczyną wiejską na jego dobrach pod Sanokiem. Usłyszał ją, kiedy szła paść krowy, zachwycił się i ją zabrał. Poznałam Wiktorię w 1944 roku u niego w Warszawie jako młodą, piękną łanię. Była to para miłosna z rozpiętością 30 lat. Didur miał w tym czasie żonę Meksykankę i dwie córki, które poznałam. Widziałam, jak cierpi, bo piękna Wikta romansowała z Andrzejem Hiolskim, młodym, ślicznym barytonem.

Po kilku miesiącach, w styczniu 1946 roku, umarł na mojej lekcji - pękła mu żyłka na skroni i głowa mu spadła na klawiaturę fortepianu. Po pogrzebie cztery miesiące leżałam chora. Wyłam! Żegnałam nadzieję na karierę. Wyjechałam na Wybrzeże, byłam sekretarką w Społem i uczyłam się w studium wokalno-dramatycznym.

Pamięta Pani swój pierwszy spektakl?

- W styczniu 1949 roku miałam dyplom, a w sierpniu urodziliśmy pierwszą 'Halkę' w odbudowanej Operze Bałtyckiej. Zaśpiewałam premierę i sześć przedstawień. Obłęd widza! Przyjechał dyrektor Opery Warszawskiej i na szóstym przedstawieniu w garderobie podpisał ze mną umowę. Moi pedagodzy pojechali ze mną do Warszawy do Ady Sari, żeby się mną zajęła, bo miałam 25 lat, a w Operze Warszawskiej zaproponowali mi śpiewanie wielkiego repertuaru.

Podobno gdy uczniom nie wychodziło, Ada Sari mówiła: 'Jeśli powtórzysz 300 razy, to ci wyjdzie'.

- Ale rozmawiała z nami też o naszych mężach, przygodach miłosnych, z płonącym rumieńcem. Bo chyba nie zaznała miłości cielesnej. Miała w sobie niewinność, myślę, że całą miłość oddała śpiewaniu, w którym była bardzo erotyczna. Stał u niej postument - ona jako Królowa Nocy z 'Czarodziejskiego fletu' Mozarta - przygotowany za życia na jej grób. Upajała się: grała Królową Nocy przed tym postumentem.

Dawała odczuć swoją wielkość?

- Była jej świadoma i tego, co umie. Ale w Akademii Muzycznej poniewierała nią pani pianistka, pierwsza sekretarz partii. Że jakim prawem Sari ma tytuł profesora, skoro nie skończyła uczelni. W dawnych czasach wielkie śpiewaczki uczyły się kilka lat u wielkich pedagogów świata. Jej ojciec w Nowym Sączu miał kancelarię adwokacką, wysłał ją do Włoch i płacił za wykształcenie. Mistrz miał z nią lekcje dzień w dzień, chodziła na fortepian i solfeż. W Akademii Muzycznej w Warszawie trzeba było również uczyć się marksizmu, a Ada Sari była z innego świata. Maestra - bo tak myśmy ją nazywały - cierpiała, gdy sekretarz partii ją upokarzała, nie zapraszała na rady wydziału, bo pani Sari nie ma nic do powiedzenia.

Od czasu ucieczki od ojca z Radomia mama już zawsze była z Panią?

- Tak, żyła 95 lat. Opieka nad matką była związana z moim przerażeniem, wiedziałam, co znaczy mieć męża takiego jak ona. Ale to też było przyczyną mojego wstrzymywanego erotyzmu, jeśli chodzi o kontakty z mężczyznami. To kolosalne powodzenie, które miałam... Szczerze. I nieufność na granicy okrucieństwa: mężczyzna szalał, obiecywałam i nie byłam kochanką. Pragnęłam, ale umiałam to zatrzymać. Był we mnie lęk, by nie przeżyć dramatu.

Ale przecież miała Pani mężów.

- Obaj nie żyją. Pierwszy, Adam Świerzyński, 11 lat starszy, był synem Michała Świerzyńskiego, świetnego kompozytora. Gdy zaangażowała mnie Opera Warszawska, nie miałam gdzie mieszkać i u nich zamieszkałam. Kazali wziąć ślub, wzięłam. Adaś mi grał, bo był kompozytorem, ale to było poczciwe. Był eleganckim człowiekiem i poprzez niego weszłam w świat kompozytorów i dyrygentów. Ale to nie była moja love story.

Tytułem i mottem Pani książki są słowa Toski z II aktu: 'Żyłam sztuką, żyłam miłością, nigdy nie czyniąc krzywdy nikomu...', a o Adamie Świerzyńskim napisała Pani, chyba złośliwie, że nie był Lutosławskim.

- Nie był. Mówiłam: 'Adam, masz wykształcenie prawnicze, możesz być świetnym dyrektorem filharmonii. W akademii uczysz form muzycznych, nie rób tego, są więksi od ciebie'. Spokojny siedział przy fortepianie, o dziewiątej musiał się położyć spać, dbał o zdrowie, żeby na buzi mieć kolorki. W nim nie było emocji, a ja byłam napęczniała.

Nie byłam na jego pogrzebie i nie wiem, gdzie leży. Głęboko mnie zranił, że do dnia dzisiejszego nie umiem przebaczyć. Ale przyznaję, że nie powinnam tego napisać. Był porządnym człowiekiem, ale nieodpowiedzialnym, wygodnym, bardzo mieszczańskim. Nie dla mnie.

Dlaczego?

- Dziewczynę z Radomia wynieśli jako talent i przywieźli do Warszawy w jednym paletku. Co może robić taka dziewczyna? Weszłam w dom teściów, których zaczęłam utrzymywać. Marysia dawała na wszystko. Piękna dziewczyna, nie miałam się gdzie podziać i na kozetce spałam, on miał drugą kozetkę. Pan da spokój z takim życiem.

Ktoś mógłby powiedzieć: to dlaczego nie odeszłaś, dziewczyno...

- ...to odeszłam, gdy ministerstwo dało mi mieszkanie. Mogłam przespać życie w tej rodzinie, ale się zbuntowałam.

Przez 13 lat była Pani solistką Opery w Warszawie.

- Śpiewałam wszystkie premiery, ale intryganctwo kolegów było niepomierne. Wtedy trudniej było być pierwszym, więcej było talentów, gdzie ma pan dzisiaj takich śpiewaków? Z tym że ja wszystkich biłam nieprawdopodobną ekspresją. W 1953 roku przed wielkim Leonem Schillerem stało nas osiem Halek. Osiem przesłuchał i powiedział: tylko ta.

Na kogo wskazał?

- Na mnie.

A intrygi na czym polegały?

- Wiele koleżanek i kolegów było w partii. Była Liga Kobiet i różne organizacje i przychodzili z pretensjami, że nie należę. Niech pan zrozumie - ja nigdzie nie należałam. Czy pan sobie może wyobrazić, co znaczy kobieta, która ma brata w armii amerykańskiej?

Brat zatruł Pani życie?

- Był rok 1952, brat się ożenił, a za trzy dni wypłynął jako inżynier maszyn i w Amsterdamie poprosił o azyl. W szkole morskiej trzeba było ujawniać przeszłość. Gdyby ujawnił, że był w partyzantce, aresztowaliby go, wielu kolegów już było w więzieniach. Pojechałam do Sopotu do tej jego żony, bo dla niej jego ucieczka była szokiem. A ślub był dla niego kamuflażem, miał sprawić wrażenie, że żyje stabilnie. Tę jego żonę zabierali do więzienia, siedziała w Gdańsku dziewięć miesięcy.

Brat z Holandii pojechał do Stanów i wstąpił do armii amerykańskiej. Wtedy zaczęły się wizyty u mnie w domu. Przychodziło dwóch, innym razem jakiś młody człowiek i zawiadamiał, że pan pułkownik spotka się ze mną przy placu Unii Lubelskiej w kawiarni Świtezianka, stolik numer pięć, godz. 12. Pokazywali zdjęcia brata, jak skacze ze spadochronu albo stoi wśród żołnierzy. 'Musimy z pani bratem porozmawiać, opłacamy wszystko, pani namówi brata, żeby przyjechał do Zurychu'. Mówiłam: 'Ja tego nie zrobię'. Matka: 'My tego nie zrobimy, proszę nas lepiej aresztować'.

Brat był dla nich cennym celem, od 1952 do 1962 roku przychodzili i zmuszali, żeby go zwabić do Polski. W 1959 roku dali mi paszport na występy z 'Halką' w Carnegie Hall. Potem pojechałam do Norymbergi, bo brat był w tym czasie w Europie, żeby się z nim spotkać. Fryzjerka, z którą miał romans, kazała mi czekać w hotelu, w końcu zawiadomiła, że zobaczę brata na dworcu, jak już będę w pociągu do Warszawy. Podchodzą oficerowie amerykańscy i brat. Mówi: 'O co chodzi?'. 'Grozi ci niebezpieczeństwo, mam nakaz, żebym się z tobą spotkała, ale w obecności ludzi z Warszawy. Trudno się opierać, ale nic nie zrobię przeciwko tobie'. Zasalutowali i odeszli. Wsiadłam do pociągu i zaczęłam krwawić, byłam w ciąży i poroniłam.

Brat przyjechał do Polski po raz pierwszy w 1991 roku, po 39 latach.

W tym wszystkim traktowano mnie jak szaloną kobietę i to mi też pomagało. A ja przy całym szaleństwie byłam bardzo zorganizowana psychicznie. Ale poznałam mężczyznę drania. Bolesław Nencki, dziennikarz, korespondent. Bolo szedł na przedstawienie, przeżywał, ale jeżeli mi się coś nie udało, bił mnie pasem: 'Jeszcze raz powtórzysz coś podobnego!', a ja płakałam.

To była zabawa?

- To nie była zabawa. Taka była moja miłość niewolnicy. Był świadomy, że mnie od siebie uzależnił. Pił, nie wracał na noc, a ja szalałam. Matka patrzyła na to i cierpiała.

W 1962 roku do teatru przyszedł nowy dyrektor i pod pretekstem, że będzie robił operę współczesną, wyrzuca kilkanaście osób, bo rzekomo jesteśmy w stylu starej opery belcanto. W rozkwicie talentu musiałam emigrować. Ale nie wyrzucono gorszej śpiewaczki ode mnie, która była żoną wysokiego dostojnika w Komitecie Centralnym. Mąż chronił mnie w różnych sytuacjach, tu nie mógł mi pomóc. Rozdarto nasze życie, on jako korespondent pojechał do Belgradu, a my, dziesięć osób wyrzuconych, pojechaliśmy do Niemiec. Ale tylko ja zdobyłam kontrakt do Lipska. Kiedyś się zdenerwowałam, gdy jeden z dyrektorów w Lipsku krzyczał: 'Pani namawia, żeby moi śpiewacy wyjeżdżali na Zachód śpiewać dla tych okropnych Niemców'. Mówię: 'Czy pan uważa, że w Lipsku chodzą dobrzy Niemcy, a w Düsseldorfie źli? Poza panem, wspaniałym Niemcem, jest tu wielu szubrawców'. On mnie wyrzucił z pokoju (śmiech). A gdy mąż przyjeżdżał, mówił: 'Pan jest komunistą, dlaczego pana żona ferment wprowadza?'.

A mąż co na to?

- Nic, przyjeżdżał po pieniądze i zostawiał mnie z jedną marką. Pan wie, co wtedy znaczyło NRD? To było E-NER-DE! Kupowałam mu części do wartburga i stos innych rzeczy, które sprzedawał w redakcji i miał zysk. Gdy miał jechać jako korespondent do Belgradu, zjawili się u mnie w Lipsku panowie z polskiej misji wojskowej z Berlina, że muszą porozmawiać na temat męża. Wiedzieli, że jest już między nami źle. W restauracji kazali pić, upitą przyprowadzili do mieszkania, zmuszali, żebym powiedziała coś przeciwko niemu: 'Ja nie jestem wasza, on jest wasz, jest komunistą. Jest kawał drania dla kobiet, ale politycznie jest wasz'.

Szukali haka na męża?

- Wie pan, agenci mieli różne zadania.

W 1968 wróciłam z kontraktów zagranicznych i w Teatrze Wielkim zaśpiewałam dwie najtrudniejsze partie - Aidy i Halki. Za granicą śpiewałam Wagnera, Verdiego i Czajkowskiego. Pokazałam partyjnym kolegom, którzy przyczynili się do wyrzuceniu mnie w 1962, że jestem śpiewaczką, która może zaśpiewać najtrudniejsze role. Jednak to spotęgowało nienawiść i niechęć, żebym do teatru wróciła. Do tego mąż mnie wabił wyjazdem do Bejrutu, a ja nie chciałam jechać jako żona korespondenta. Tłumaczył mi, że miałabym być przeszkolona, żeby spełniać pewne polecenia w Bejrucie. Bałam się jego siły, że może zmusi mnie, żeby mój brat zgodził się na spotkanie. Dlatego postanowiłam wrócić do teatru innymi drzwiami. Pomógł mi dziekan Bohdan Korzeniewski, któremu powiedziałam, że chcę zdawać na reżyserię do Szkoły Teatralnej: 'Dlaczego pani, taka śpiewaczka, chce się cztery lata uczyć?'. 'Nie znam arkanów filozofii, jestem po studiach muzycznych, ale jest drugi powód i muszę rozmawiać z panem intymnie'. 'Mimo że pani jest poza latami, spróbujemy'. Miałam 45 lat. U ministra załatwił, że dostałam prawa normalnej studentki. Zdawałam przed Bardinim, Axerem, Łomnickim.

Długo kochałam Nenckiego, ale byłam szczęśliwa, że zerwałam. Po kilku latach dostałam wiadomość, że wyszedł z jakiegoś posiedzenia do ubikacji. Czekają pół godziny, zaczęli szukać i znaleźli martwego. Nie byłam na jego pogrzebie, ale po jakimś czasie odnalazłam grób.

Przyznaję: nie chodzę na groby mężów. Kocham grób Stanisława Moniuszki. To jest miłość pozaerotyczna, która mnie nie raniła, dała mi bodziec do życia i młodość.

Gdy zmarł ojciec, to mama pojechała do Radomia i urządziła mu pogrzeb, a nie kochanka.

Na pogrzebie ojca Pani była?

- Tak trochę.

Była tam Pani fizycznie?

- Taaak, jak najbardziej. Konkludując: mężczyźni życia mi się nie udali. Budowałam życie na pracowitości.

A skąd Pani czerpała siły?

- Bóg mnie obdarzył, że mam światło w sobie.

Ciężko mi się wstaje, ale przychodzi nakaz: 'Masz to zrobić', i wstaję. Jedno kolano mam sztuczne, drugie też trzeba wymienić. Gdy mnie operował profesor Górecki, pytałam: 'Panie profesorze, to na żywo?'. 'Będziemy znieczulać'. 'A czy możecie puścić Wagnera?' 'A co by pani chciała?' 'Może jak śpiewam arię Elzy z Lohengrina '. Leżałam i słuchałam samej siebie. Nic nie czułam.

Całe życie nie daje Pani za wygraną?

- A żeby pan wiedział, najbliższy cel - Moniuszko na scenach amerykańskich. Ale nie przy kościołach, nie ta cholerna parafiańszczyzna. Dostaję amoku, jak oni coś tam skrzypią: fortepian i pięć osób chóru. Mówię: 'Wy, amerykańscy Polacy, zamordowaliście Moniuszkę. Jeśli nie stać was, żeby zebrać pieniądze tak jak Czesi, którzy płacą za inscenizacje w Metropolitan, to jak to świadczy o narodzie?'. Dlaczego jest tam 'Sprzedana narzeczona' Smetany i nienadzwyczajna opera 'Rusałka' Dworzaka?

Może po prostu dlatego, że Smetana czy Dworzak byli wielcy, a Moniuszko mniejszy?

- Nie, przede wszystkim dlatego, że Czesi za to zapłacili!

Brała Pani udział w koncertach parafialnych dla Polonii?

- Nigdy. Ale i tak różni koledzy bywają złośliwi i ośmieszają to, co zrobiłam.

A na przykład w 1985 roku moją 'Halkę' w Warszawie śpiewała Japonka i tak się w tej muzyce zakochała, że jej ojciec, bogacz, opłacił i po polsku wystawili 'Halkę' w Osace. Dziennikarze pytali: 'Klękamy przed Chopinem, a jak to się stało, że myśmy nie słyszeli o Moniuszce? Dlaczego tego Moniuszki do tej pory żeście nie sprzedali?'. Ja nie sprzedawałam Moniuszki na mały światek amerykańskiej parafiańszczyzny w biednych kościółkach! Pochodzę ze skromnego domu, ze skromnego miasta, ale połknęłam bakcyl piękna. Moją dewizą było wzruszać świat. By być lepszym. Dobro jest słabsze. Zło jest mocniejsze. Po drodze człowiek albo się wzbogaci, albo zeszmaci.

'W pełnym rozwoju mojej kariery przeszkadzały intrygi i zawiść, a także nieobecność możnego protektora'.

Co tu dużo gadać, wiele mi pomógł Nencki - wykorzystywałam partyjne koneksje męża. Józef Tejchma pomógł mi zamienić mieszkania, odblokować paszport na Zachód, podkreślał moje zasługi, dawał nagrody, cenił mnie. Tak jak potem, w latach 90., Dejmek jako minister kultury, który powodował, że obie 'Halki' w Teatrze Wielkim były przeze mnie reżyserowane. I w PRL-u zdarzali się świetni faceci.

Czytając Pani książkę, nasuwa się obraz: teatr operowy jako żmijowisko. Co ma na to wpływ?

- Walka wokalisty o siebie. Mówi się, że jest tak owładnięty śpiewaniem, że mu to uderza do głowy. I dostaje wariacji (śmiech). Trochę w tym prawdy, śpiew musi uderzać, przecież śpiewa się od brzucha do czubka głowy. Poza tym skupieni na głosie, zamknięci w operze, mało są zainteresowani czytaniem, za mało interesują się światem. To ich czyni niewolnikami sceny i śpiewania. Świat się pod tym względem zmienił, ale przed laty ja robiłam wyłom świadomie, wybierając rozwój intelektualny. Szukałam tego, studiując reżyserię i w kontaktach z teatralną elitą. Poza tym czy pan wie, co to jest zastrzyk młodych ludzi dla kobiety dojrzałej?

Widziałem film dokumentalny, w którym była Pani dla śpiewaków tyranem.

- Byłam ostra, przyznaję. Dziś już nie mam takiej siły (śmiech). Byłam taka ekspresyjna, że czasami byli przerażeni, bali się mnie. Ale przede wszystkim byłam łaskawa i dobra.

Czy sztuka daje prawo do wściekłości?

- Daje. Rozumiem każdego, kto się wścieknie, jeśli potem coś z tego wynika. Wściekłym trzeba być przez moment, a potem się całować, pić kawę i wódkę.

Miałam swoje szaleństwa i wibracje. Był Japończyk, który w 1979 roku w Tokio śpiewał Stefana w 'Strasznym dworze'. Jak nikt dotąd: 'Cisza dokoła, noc jasna, czyste niebo...' - miałam drgawki zachwytu. Oszalałam dla niego.

Jak?

- Że siedziałam jak zaczarowana. Był pięć razy na festiwalu w Kudowie Zdroju i gdy w 1982 roku pojechałam do papieża, przyjechał za mną do Rzymu. Mieszkałam u sióstr urszulanek i mnie znalazł. Przekupił urszulanki i tam zamieszkał, był ze mną dziesięć dni. Jakoś go kochałam, ale nic nie było. Był wiele lat młodszy, wstydziłam się młodych kochanków.

Zawsze młodsi się kochali, gdy patrzyli, jak śpiewam, jak gram na scenie. Na Kubie był poeta Ricardo, śpiewał w chórze i był piękny. Klękał i mi recytował, całe noce mogłam z nim przespacerować, bo nie wolno im było wchodzić do hoteli dla obcokrajowców. Ricardo na pożegnanie przyniósł mi książeczkę do nabożeństwa swojej matki - mam ją do dziś w złotej oprawie - i mantylę. A ja zdjęłam zegarek, doksę złotą, bo on nie mógł swojego zegarka zreperować, nie było na Kubie części. Po 20 latach, w 1991 roku, przyjeżdżam do Hawany robić 'Parię'. Ja 20 lat starsza i Ricardo. Marnie wyglądał, widać było, że bieduje. Odeszło mnie kochanie, byłam już bez tej emocji, którą miałam w 1971 roku.

Zawsze miała Pani tak wielki temperament?

- Od dziecka czymś ludzi przerażałam, na początku też w teatrze. Dlatego stoły na scenie były w niebezpieczeństwie (śmiech). Biegałam, a te dekoracje to była dykta malowana. Oparłam się o ścianę, zachwiała się, a techniczni trzymali, żeby się nie zawaliła. Po przedstawieniu aplauz, a ja do szefa technicznych: 'Przepraszam, panie Trojanowski, mnie się zawsze musi coś wydarzyć'. A on: 'My będziemy trzymać wszystkie dekoracje, bo pani jak śpiewa, ma taką namiętność, że ja potem idę do mojej baby i Daj cyca '.

Zawsze śpiewałam w ekstazie. Szokowałam wibracją ciała, ekspresją, emocjami, jakie pokazywałam w relacjach z partnerami na scenie. W 1954 roku wysłano nas gościnnie do NRD i w Operze Lipskiej śpiewałam Toscę, a Scarpię śpiewał Niemiec, drąg dwa metry, w wysokich butach. W moich oczach wyglądał jak gestapowiec. W scenach, gdy się na mnie rzucał, mnie się przedstawiało, że jest Niemcem z Radomia. Miałam tyle siły i tak w niego waliłam, że był przerażony, naprawdę chyba myślał, że zadźgam go nożem. Była w tym prawda krzyku nienawiści. Śpiewanie to nie tylko belcanto, ale co się wyrzuci z brzucha i serca. Jeżeli jest pięknie śpiewane, ale nie ma wnętrza, przysięgam, nikogo to nie ruszy.

Ale od amoku, w który Pani wpadała, pewnego dnia Pani koleżankę zabrało pogotowie.

- No bo w 'Goplanie' Żeleńskiego jako Balladyna zabijam Alinę. Grała ją piękna dziewczyna i bardzo dobra śpiewaczka Jadwiga Dzikówna. Zapaliłam się w śpiewie. W scenie zabójstwa, gdy dźgam ją nożem, czuję, że się poślizgnęłam. Padłam na nią, ona też padła, rąbnęła głową w deski i leży jak trup. Na szczęście kończył się akt, opadła kurtyna, a ja przerażona dostałam takiej energii, że ją zaniosłam do karetki. A Dzikówna opowiadała, że chciałam ją wykończyć. Połowa kolegów uważała, że jestem niebezpieczna i szalona. A ja Bogu ducha winna.

Chociaż naprawdę byłam żywiołem. Żywiołem nie na Polskę. Urodziłam się nie tu, gdzie należało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji