Artykuły

Hipster "słoikiem" podszyty

Któż nie pamięta filmu Janusza Kondratiuka sprzed 42 lat? "Dziewczyny do wzięcia", nagradzane na filmowych festiwalach, uznawane były - niejako ponad nieskomplikowaną fabułą - za karykaturalny obraz pogomułkowskiej Polski Ludowej, biednej, zgrzebnej, w której szczytem marzeń jest wyrwanie się do Warszawy, zastępczo uosabiającej szeroki świat. Kilka lat wcześniej Wojciech Młynarski szyderczo odmalował ten sam krajobraz w przebojowym "Światowym życiu".

I choć czasy się zmieniły, naród się wzbogacił, rozpodróżował (dziś już nie "Wawa", tylko "Londek" i Berlin są symbolem szerokiego a otwartego świata) - najnowsze przedstawienie warszawskiego Teatru Powszechnego pokazuje, że właściwie nic się nie zmieniło. Paradoksalnie nic - bo inne i dekoracje, inne kostiumy, inny język. Warszawa też nie ta sama, "dizajnerska", oblana cienką warstwą światowego blichtru. I taką "stolycę" pragną podbić trzy przyjezdne panienki. Jedna robi w mięsnym, druga w domu kultury, trzecia jest fryzjerką i żyje marzeniami.

Gdyby jednak Piotr Ratajczak dosłownie powtórzył w swoim przedstawieniu scenariusz Kondratiuka - całość byłaby i anachroniczna, i kompletnie dziś niezrozumiała. Stało się inaczej i sztuczka Piotra Rowickiego jest wariacją pomysłu sprzed lat. Udaną, choć zupełnie inną. Przede wszystkim to jednoaktówka, a może nawet rozbudowany skecz, czyli coś (czy świadomie?) głęboko osadzone przez twórców przedstawienia w tradycji polskiego kabaretu. Grywano przed wojną takie drobiażdżki, parodiowano sztuki, opery "Dziewczyny do wzięcia" Rowickiego to może nie Tuwim i Hemar, ale ślady prowadzą w tamtym właśnie kierunku.

Co szczególnie zabawne w tym przedstawieniu - to język. Zniknęły prowincjonalizmy sprzed czterech dekad; wolapik, którym posługują się i panny, i ich wielkomiejscy zalotnicy, to spotworniały do karykaturalnych granic język internetowych forów, modnych kawiarń, slang pracowników korporacji. I okazuje się - przecie nie po raz pierwszy - że ta współczesna nowomowa nie służy porozumieniu i zrozumieniu, że skutecznie odgradza od siebie ludzi, za to bezskutecznie stara się zamaskować kompletną myślową pustkę. Tak jak postaci z filmu Kondratiuka, tak i bohaterowie przedstawienia Rowickiego/Ratajczaka pozostają sobie kompletnie obcy. Slang, którym się posługują, obnaża tylko ich sztuczność i nicość. Zetknięcie tych sześciu godnych litości figur jest śmieszne, ale i straszne. Świat, w którym nikt nie ma sobie już nic ciekawego do powiedzenia. Nie ma w nim mowy nawet o erotycznym spełnieniu - dwaj chojracy o teoretycznej znajomości kobiecego ciała, czytelnicy modnych poradników "jak to się robi" - w gruncie rzeczy są dość żałosnymi impotentami, pełnymi zahamowań teoretykami obyczajowego wyzwolenia. Co perwersyjnie zabawne w tym przedstawieniu - dwaj hipsterzy przygadujący sobie trzy prowincjonalne panienki ("zapoznali" je zapewne na jakiejś "sympatii.pl"), wielkomiejscy, warszawscy, otrzaskani, z pretensjami do wielkiego świata telewizji, Michała Żebrowskiego, Grzesia Jarzyny i Krzysia (Warlikowskiego), są w gruncie rzeczy takimi samymi prowincjuszami jak trzy przyjezdne dziewuchy. Jeden z nich przyznaje się do tego otwarcie - jego rodzinne gniazdo to Łomża. Kariery w "Wawie" nie zrobili żadnej - jeden parzy kawę w którejś z sieciówek, drugi aspiruje do bycia artystą - nikt jednak nie widział żadnej z jego fotografii, wiszących rzekomo do niedawna w jednej z knajp. Ot, "słoiki", które nic nie osiągnęły, a śmiertelnie boją się wrócić w rodzinne strony, bo przecież wstyd - po takiej karierze w wielkim mieście. Można się założyć, że trzy panny, powróciwszy do rodzinnego miasteczka po udanym warszawskim "występie", poczuwszy urok "wielkiego świata" - rychło tu znów zawitają. Nieco się tu przetrą, nabiorą wielkomiejskiego szyku, cóż, że mocno trącącego supermarketem nad Dworcem Wileńskim, wynajmą tani pokoik z czynszem dzielonym pomiędzy trójkę i powiększą armię "słoików", bardziej warszawskich i światowych od nielicznych już autochtonów. Zabawne? A z kogo Państwo się śmieją? Czy aby przypadkiem po trosze nie z samych siebie?

Szóstka aktorów Teatru Powszechnego zagrała ten dłuższy skecz brawurowo, świetnie oddając i charakter (czy też raczej brak charakteru) swoich postaci i kapitalnie odtwarzając na scenie ich nowopolski język, niechlujny, o zubożonej melodii zdania - a jednak była to wciąż sceniczna mowa - nowoczesne knajactwo wydestylowane w język teatralny. W pamięci pozostała mi "pierwsza naiwna" Katarzyny M. Zielińskiej, przechodząca metamorfozę - od sentymentalno-naiwnej lebiegi, po erotycznej inicjacji zmieniającej się w dorosłą kobietę, patrzącą z nieskrywaną wyższością na swoje bardziej pechowe koleżanki.

Po obejrzeniu tego przedstawienia, gnany zawodowymi obowiązkami udałem się do Gdyni, w której przez tydzień oglądałem najnowszą polską dramaturgię zaproszoną na festiwal R@port. Po obejrzeniu kilka dramatów, którym daliśmy w werdykcie stosowną odprawę, coraz głębiej przekonany jestem, że jedną z przyczyn porażek tych sztuk (oprócz warsztatowej nieporadności, co oczywiste) jest poważny ton, w jakim ta dramaturgia usiłuje rozprawiać się ze światem, który coraz częściej sam siebie poważnie nie traktuje. Skecz z Powszechnego trafia celniej, bo rozbraja cały ten świat pozorów śmiechem. Być może na tyle już tylko zasługujemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji