Artykuły

Zamyśliłem się, ale tylko troszkę

W drugiej połowie lat 70., jeszcze jako student politechniki, wracałem wieczorem z zajęć podziemnym przejściem pod wrocławskim Dworcem Głównym i przypadkiem zauważyłem na ścianie kartkę z odręcznym, chyba, napisem: "Zielnik, Scena Plastyczna, Instytut Pedagogiki, ulica Dawida".

Zaintrygował mnie ten tytuł. Namówiłem kumpla, żeby poszedł ze mną sprawdzić, o co chodzi. W Instytucie Pedagogiki dowiedzieliśmy się, że to spektakl teatru działającego przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W owych czasach nazwa "KUL" była cool, symbolizowała intelektualny sprzeciw wobec reżimu. Obowiązek obywatelski nakazywał więc kupić bilet. Na szczęście był niedrogi.

"Zielnik" mną wstrząsnął. Było to jedno z najsilniejszych przeżyć teatralnych w moim życiu. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Leszka Mądzika. Od tego czasu śledziłem z uwagą każdą z jego kolejnych liturgii teatralnych, ale nigdy już nie doznałem poruszenia tak silnego, jak w obskurnej sali wykładowej przy ulicy Dawida. Głównie za sprawą inspiracji "Zielnika", czyli późnej twórczości Aliny Szapocznikow.

Dla mojego pokolenia, urodzonego po wojnie, Szapocznikow była wielką legendą, artystką absolutną, wcieleniem - w życiu i sztuce - wartości najgłębszych i najboleśniejszych, pamięci ciała udręczonego na miarę Chrystusa. Choć brzmi to dziś patetycznie i napuszenie, tak właśnie tę kruchą męczennicę sztuki postrzegaliśmy. Spektakl Mądzika wzmocnił tylko i wyidealizował mit. Przyznam, że sama Szapocznikow jako kobieta czy człowiek mało mnie wtedy interesowała. Trudne czasy potrzebowały do przetrwania raczej idei niż żywych ludzi.

Cztery dekady później młoda wciąż, acz już sławna reżyserka i aktorka Barbara Wysocka wpadła na pomysł stworzenia teatralnego portretu Szapocznikow-kobiety. Sama napisała, wyreżyserowała i zagrała wspólnie z Adamem Szczyszczajem performans "Stan nieważkości/ No gravity". To właśnie ten spektakl skłonił mnie do wspomnień i sprowokował zamyślenie. Było miło i krótko, ale do końca nie umiałem się połapać, o co chodzi. Oboje aktorzy niby kreowali postaci, ale zarazem tak się mylili i przejęzyczali, jakby chcieli podkreślić, że nikogo nie grają. Że cytują raczej. Niektóre teksty wręcz czytali. Jak w filmie dokumentalnym. Trochę rozmawiali ze sobą, trochę z widownią. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że może to nie jest kolejny ponowoczesny manifest dzieła niedokończonego i niegotowego, ale po prostu aktorzy nie mieli czasu nauczyć się porządnie tekstu. Przejęzyczali się jednak bardzo kulturalnie i nigdy nie podnosili głosu.

Niby to spektakl teatralny, bo pokazywany na scenie kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu, ale zachowania pary aktorów, a raczej performerów, zdawały się sugerować, że jesteśmy świadkami wydarzenia z kategorii performance art. Artyści zwracali się do siebie po cichu, niby prywatnie, Wysocka wciąż pociągała za sznurki eterycznej rzeźby, włączała i wyłączała wiatraki produkujące ową eteryczność. Niekiedy to Szczyszczaj wiatraki uruchamiał. Manipulowali też sami oświetleniem. W momencie kulminacyjnym Wysocka rozebrała się do majtek i rysowała szminką po nagim ciele. Taka trochę "Abramović dla grzecznych dzieci". Ale trwało to niedługo. Artystka szybko się ubrała. Sztuka performansu zwykle wybija widzów ze stanu neutralnego turysty i przemienia każdego uczestnika zdarzenia w performera. Taki właśnie charakter miały często sławne prowokacje Mariny Abramović. Na podwyższonej i odizolowanej od publiczności scenie Kameralnego tego typu działanie oczywiście nie było możliwe. Chyba, że Wysockiej wcale nie szło o prowokację. Może ostatecznie miał to jednak być teatr dla widzów wygodnie usadowionych w fotelach

No i te dziwacznie dobrane teksty listów, bardzo kulturalnie na sceny wypowiadane. Szapocznikow w interpretacji Wysockiej jawiła się jako śliczna i schorowana idiotka, naiwnie zakochana w PRL-u i bez ustanku mocująca się z twardym kamieniem. Jakby całe życie doświadczała tytułowego stanu nieważkości/ no gravity. Trochę podróżowała. A dwie dekady po jej śmierci, w Polsce wyzwolonej z PRL-u, dyrektor Sawicki kazał usunąć z Pałacu Kultury w Warszawie rzeźbę Szapocznikow, zatytułowaną programowo "Przyjaźń". Wysocka uznała to usunięcie rzeźby za skandal i poświęciła temu zdarzeniu dużo energii. Trochę szkoda. Taki sentymentalizm fałszuje rzeczywistość. Ostatnio przecież Szapocznikow jest silnie obecna w wielu muzeach, także poza Polską i także we Wrocławiu. Coraz powszechniej jest też uznawana w Europie za wielką artystkę drugiej połowy XX wieku. Dowodem zainteresowania rzeźbiarką jest także spektakl Wysockiej. Alina Szapocznikow nie jest dziś osobą nieznaną czy zapomnianą. Wysocka nie wydobyła jej z niebytu.

Codzienne sprawy z trudnego życia Aliny Szapocznikow, często bolesne, całkowicie zdominowały Stan nieważkości/ No gravity. W przedstawieniu głównym śladem związków Szapocznikow ze sztuką było pociąganie za sznurki i włączanie wiatraków. Raz tylko zaczęło się dziać na scenie coś ważnego. Rozmawiając ze Szczyszczajem, Wysocka wykonała odcisk fragmentu własnej nogi. Robiła to jakby bezwiednie, jakby nie dostrzegała własnego rzeźbienia. Świetny i przewrotny pomysł. Portretowanie geniuszu poprzez nieobecność. Niewiele jednak z tej znakomitej sceny wynikło. Zastygła forma została po prostu rzucona na scenę, jak śmieć. Kim zatem była ta Szapocznikow Wysockiej, skoro nie miała żadnego szacunku do własnej twórczości? Kretynką, której rzeźby się przytrafiały? Czy miał to być portret artystki transmitującej sztukę nieświadomie? Że niby zwykła taka i normalna, a tak utalentowana? A jednocześnie słyszymy, że Szapocznikow to pracoholiczka, opętana twórczością, że całe dnie spędzała w pracowni

Spektakl sprawiał wrażenie niedomyślanej niedoróbki. Czy warto takie półprodukty prezentować publicznie? Wysocka ma przecież w swoim dorobku całą serię rewelacyjnych ról i wybitnych przedstawień. Ta utalentowana aktorka i reżyserka od dawna ożywia i skutecznie reanimuje polski teatr artystyczny. Co się stało?

Przedsięwzięcie Wysockiej moim zdaniem obraża pamięć o wspaniałej rzeźbiarce. Niczego nie wyjaśnia. Nie inspiruje. Nie dotyka. Raczej fałszuje niż odkrywa. Poczułem się osobiście urażony. Żeby się mierzyć z Szapocznikow, trzeba mieć jakiś ważny powód, ważniejszy niż chęć poczytania na głos kilku listów, powód intymny bardziej, mniej grzeczny, dotykający źródeł własnej kreatywności, nawet jeśli to dotyk bolesny. Wysocka tymczasem sprowadza wielką rzeźbiarkę do postaci z czytanki. Więc mam żal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji