Artykuły

Nikt nie jest doskonały

"Na gorąco" w reż. Michała Zadary w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Blond piękność grana przez Marilyn Monroe w "Pół żartem, pół serio" nazywała się Sugar Kowalczyk i była from Poland. Już pomysł na spektakl?

Michałowi Zadarze z grubsza to wystarczyło. Wziął z filmu fabułę (bezrobotni muzycy, świadkowie zbrodni, muszą ukrywać się w damskiej orkiestrze) i jej farsowość (przebieranki, ucieczki, niezdarnych gangsterów, błazeńskich policjantów). Dołożył do garnka polskie Chicago (Jackowo, kiełbasy, rodzime piekiełko, tęsknotę za krajem) tudzież emigranckie nastroje. W oryginale nie mogą znaleźć pracy muzycy amerykańscy, ale w istocie to właśnie my tam gnamy za robotą, ewentualnie marzymy o jakimś milionerze jak panna Kowalczyk ze Szczecina, tu nosząca imię Marzena. W charakterze przypraw reżyser dodał garść odniesień i cytatów z filmów, piosenek, odzywek reklamowych i całego chłamu pop, często niepowiązanego z akcją ani nawet z Ameryką, a reprezentującego wyłącznie śmietnik w głowie widza. Wszystko zamieszał i podgrzał, by dobrze zabulgotało.

W tym bulgocie, jak się zdaje, miały się też znaleźć i kwestie poważniejsze. Choćby zjadliwy portret panny Kowalczyk, która o kraju, skąd jest from, nie ma zielonego pojęcia, będąc idealnie wynarodowionym gastarbeiterem. A także dylemat jednego z przebranych chłopaków dotyczący własnej tożsamości seksualnej, wywiedziony z tezy o nadrzędności płci kulturowej nad biologiczną.

Teza jak teza, prosto z żurnala intelektualnych mód. Problem naskórkowego patriotyzmu za to ważny, nie po raz pienwszy zresztą obecny w pracach Zadary, wieloletniego mieszkańca różnych krajów. Aliści cała ta sfera zaistniała w spektaklu jedynie wirtualnie - przykryta niekończącą się serią improwizowanych jajcarstw. Owszem, niekiedy fajnych. Zwłaszcza w wykonaniu pary przebierańców, Grzegorza Fałkowskiego i Krzysztofa Czeczota, tudzież pełnej uroku i vis comica Marty Szymkiewicz (do niedawna Malikowskiej). Przecież jednak służących tylko zabawie... W dodatku z drugiej ręki, bo pasożytującej na gotowych skojarzeniach, łapiącej kontakt z widownią najprostszymi sygnałami. Rozpoznajecie tę scenę, tę odzywkę, tę muzyczkę, ten numer?

Wiadomo, wtórny przerób stałego śmietnika odniesień jest dziś główną metodą rozśmieszania używaną przez tę kinematografię, która kiedyś wyprodukowała "Pół żartem, pół serio". Skuteczną zwłaszcza wobec małolatów, ale kompletnie nieprzydatną do rozmowy serio. Chyba żeby precyzyjnie pokierować widownią, łamać jej rozbawienie. Kazać, choćby przez chwilę, myśleć.

Precyzyjne panowanie nad widzami, ba, nad inscenizacją to jednak jeszcze nie Michał Zadara. Przynajmniej na razie. Szczeciński spektakl od strony realizacyjnej jest czystą katastrofą. Rozciągniętą na trzy godziny piłą pozbawioną rytmu, selekcji pomysłów, konsekwencji, pełną dziur, rytmicznych kiksów, amatorsko oświetloną i haniebnie zmontowaną. Wolno domniemywać, że nie jest to rezultat warsztatowego analfabetyzmu reżysera, lecz raczej rodzaj - przepraszam - szczeniackiej dezynwoltury, radosnego niechlujstwa, dziecinnego samozachwytu. Zauważalnego od dawna, bo obecnego i w niepozbieranym gdańskim "Wałęsie" według sztuki Pawła Demirskiego, i w urwanym w pół finale "Księdza Marka", i w krakowskim pokoleniowo-balangowym "Weselu". Irytującego, bo wszystko, co celne, nieoczekiwane, obrazoburcze, tonie z kretesem w tym scenicznym szczebiocie.

Czy Zadara dorośnie (jeśli pozwoli mu na to uwielbiające takie baraszkowania młodoteatralne lobby..) - zobaczymy. Na razie złóżmy uszanowanie staroświeckiej perfekcji zawodowej Billy'ego Wildera, Jacka Lemmona, Marilyn Monroe, Tony'ego Curtisa i reszcie filmowego towarzystwa. Bez nich szczecińskie igraszki nawet nie miałyby z czego wystartować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji