Artykuły

Smak "Zguby Dziewicy"

Z rzadka oglądam telewizję. Po części dlatego, że prześladuje mnie pech. Często, zbyt często wpadam bowiem w środek jakiejś biesiady kabaretowej, nocy kabaretowej, przeglądu kabaretowego. Gdy tak - by przywołać starego Boya - "ciągną dowcip za uszy z żałosnej duszy" - zastanawiam się często czy też może zastanawiałem nad pewną sprawą.

Przez wiele lat towarzyszyła mi ciekawość, kto też jest tak płodny i pisze te wszystkie skecze - bo podobieństwo stylistyczne każe sądzić, że autor jest jeden. Z kolei ich sceniczna realizacja wskazywałaby na rękę tego samego reżysera. I tajemnica się wyjaśniła. Trzeba było początku łódzkiego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych - prapremiery komedii "Uwolnić karpia", żeby nabrać przekonania, że ci pracowici twórcy wyszli wreszcie z cienia. Że te wszystkie skecze z kabaretowych biesiad, wieczorów, nocy, festiwali pisze Piotr Bulak, a reżyseruje Krystyna Meissner.

"Uwolnić karpia" kieruje nasze domysły w ich stronę. Fabuła tej komedii nie zaleca się zbytnim skomplikowaniem. Są to dwa skecze. Żeby "odpowiednie rzeczy dać słowo", należy odrzucić eufemizmy, metafory, omownie. W pierwszej bowiem części kabaretowego wieczoru na scenie łódzkiego Teatru Powszechnego leżący w betach senior rodu uparcie nie chce dać kopa w kalendarz. Próżno namawiają go, by wreszcie przestał psuć powietrze. Rodzina zgromadzona wokół gigantycznego wyrka używa szeregu perswazji: a to że tatuś już się nażył, że pogrzeb będzie śliczny, że z orkiestrą, jaką sobie tylko zażyczy, że ładne miejsce na cmentarzu już czeka, że już tatuś dawno powinien nie żyć, a żyje i tylko męczy siebie i nas, i tak dalej, i tak dalej.

Drugi akt rozgrywa się nad wanną zaludnioną czy też raczej zarybioną tytułowym karpiem, którego - wobec śmierci seniora rodu, który jak widać wreszcie się zdecydował - nie ma kto unicestwić w celach konsumpcyjno-wigilijnych. Zebrani wokół wanny deliberują: a może karpia otruć, może go powiesić, trzy razy rażą go prądem - słowem: boki zrywać. Ale pozory mylą, jest to sztuka głęboka - głębię załatwia jej deus czy raczej tatuś ex machina, zjawiający się z zaświatów i okazujący krewnym bezbrzeżną pogardę. Jeszcze tylko ukłony i jesteśmy wolni. Pierwszy skorzystałem, zmykając, nim wybuchła owacja.

"Uwolnić karpia" to pozycja Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Jest to pozycja zdecydowanie nieprzyjemna. W użyciu. I cóż to było? Nie ma jak "pijar". Prapremiera w bowiem w łódzkim Powszechnym "to rodzinna komedia utrzymana w konwencji teatru absurdu, porównywana do stylistyki i języka utworów Sławomira Mrożka". Naprawdę - nie ja to napisałem, tak zachwalano ten utwór. Aż żal, że na scenie zamiast zmartwychwstałego tatusia-dziadziusia nie pojawiło się w finale widmo prawdziwe - sam Sławomir Mrożek. Mówił on za życia mało, tym razem też pewnie nie rzekłby wiele więcej, za to jego milczenie byłoby nad wyraz wymowne. Otóż bowiem utwory Sławomira Mrożka i sztuka Piotra Bulaka mają ze sobą tyle wspólnego, ile butelka Veuve Clicquot z butelką napoju "Zguba Dziewicy", sprzedawanego ongiś na dalekiej prowincji. Zawartość alkoholu niemal identyczna - tylko inny smak i inny smakosz. Przedstawienie Krystyny Meissner swoim gustem jest taką właśnie teatralną "Zgubą Dziewicy": żenująco słaby tekst udający sztukę, a będący zbiorem żartów rodem z kabaretowej biesiady, takież aktorstwo, będące ostentacyjnym wygłupem wspartym czymś, co Słonimski nazwał "dowcipy z przyrządami" - tu w roli przyrządów wystąpiła kupa pogrzebowych wieńców ze sztucznej jedliny, którymi majono scenę i łoże bezskutecznie kopiącego w kalendarz ojca rodu.

Niech to przedstawienie przepadnie bez śladu. Nie jest warte żadnej analizy. Pozostaje po tym wieczorze właściwie tylko jedna refleksja: bardzo się nam w ciągu kilku ostatnich lat przesunęła granica obciachu. A może ostatecznie złamano graniczny szlaban. To chyba sprawia, że Krystyna Meissner, ważna postać współczesnego polskiego teatru, reżyserka doświadczona, twórczyni ważnych międzynarodowych festiwali sięga dziś bez poczucia żenady po sztukę, która nie powinna ujrzeć sceny. Ale i sama sztuka to nie byle co - kilka lat temu autora uhonorowano za nią pierwszą nagrodą w konkursie "Komediobranie". Ówczesny juror był obecny na prapremierze. Uprawiał sitcom, śmieszkiem podpowiadając, które fragmenty tekstu mają budzić wesołość. I niepotrzebnie suflował, bo widzowie poradzili sobie sami. "Uwolnić karpia to komedia, której niewątpliwym atutem jest zręczność, z jaką autor posługuje się językiem" - można było przeczytać w festiwalowej zapowiedzi zawieszonej w Internecie. I rzeczywiście: gdy senior rodu oświadczył z łoża: "A ja pierdolę", a na scenę wylał się dobrze już osłuchany rynsztoczek płynący przez nasze teatry od wielu lat - publiczność się rozruszała, zrobiło się swojsko i przaśnie. Tak samo wesoło bywa ostatnio w kinach w najtragiczniejszych scenach wyświetlanych filmów. To, co kiedyś publicznością wstrząsało - dziś prowokuje rechot. Lata obcowania ze sztuką estradową spod znaku Marcina Dańca czy 13. Posterunku wreszcie wydały owoce. I nic - tylko pójść po swoje, kulawą całość podpierając po drodze Sławomirem Mrożkiem.

Bo nikt się już niczego nie wstydzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji