Artykuły

W rozkroku

Dawno już ocena spektaklu teatralnego nie stanowiła dla mnie tak poważnego problemu. "Skazany na bluesa" w katowickim Teatrze Śląskim, wyreżyserowany przez Arkadiusza Jakubika, to niewątpliwie przedstawienie, które osiągnie ogromny sukces wśród rodzimej publiczności. Jednocześnie, pomimo dużych ambicji i ciekawych koncepcji, trudno jest tu mówić o wybitnym dziele teatralnym

Historii legendarnego wokalisty zespołu Dżem, Ryszarda Riedla, nie muszę nikomu przybliżać chociażby dlatego, iż zrobił to w 2005 roku Jan Kidawa-Błoński w swoim filmie "Skazany na bluesa". Urodzony w Chorzowie artysta został tam tak doskonale sportretowany, że nie trzeba było długo czekać, aby dzieło to zostało okrzyknięte mianem kultowego. Jak to zwykle bywa przy okazji premiery filmów opowiadających muzyczne biografie, utwory Dżemu przeżywały swój prawdziwy renesans, a zespół (w swoim aktualnym składzie) zyskał wielu nowych - nawet jeśli jedynie tymczasowych - fanów. Hollywood zaczęłoby zapewne w tym momencie odcinać kupony, jednak polski przemysł filmowy przeszedł w miarę spokojnie nad fenomenem tej produkcji. Nie zabija się jednak pawia, który znosi złote jaja - po ponad ośmiu latach historia Riedla powróciła. Tym razem jednak na deski sceny teatralnej

Spektakl Teatru Śląskiego został oparty na scenariuszu filmowym Przemysława Angermana i Jana Kidawy-Błońskiego. Jeśli ktoś pamięta najbardziej charakterystyczne sceny z filmu, odnajdzie je również na scenie. To właśnie tu tkwi niewątpliwy sukces "Skazanego". Sięgnięcie po znane motywy, który raz już zdobyły zainteresowanie i uznanie widzów, nie wydaje się działaniem szczególnie kreatywnym, ale jest z pewnością trafione, co potwierdzają salwy śmiechu oraz burze oklasków, którymi często reaguje publiczność. Jako widz teatralny oczekuję jednak czegoś więcej niż zaledwie dosłownego przeniesienia na scenę kolejnych fragmentów filmu. Tę wersję historii Riedla znamy już doskonale - teatr, operując innymi, specyficznymi dla siebie środkami, miał szansę nadać jej nową jakość. Tymczasem katowicki spektakl przywodzi na myśl klasyczny broadwayowski chwyt - jeśli coś dobrze sprzedało się na dużym ekranie, po co to zmieniać? Odniesie również sukces na scenie!

Wykreowany przez Arkadiusza Jakubika świat posiada duży potencjał i już na wstępie wydaje się nam wielce obiecujący. Oto bowiem widzimy postaci wyjęte z obrazów Grupy Janowskiej (a właściwie jedynie malarstwa Erwina Sówki - na próżno szukać tu motywów zaczerpniętych z twórczości Gawlika, Wróbla czy Ociepki), umieszczone w scenografii nawiązującej do słynnej katowickiej dzielnicy, Nikiszowca (to kolejny zabieg odnoszący się do malarstwa naiwnego, ale swoją drogą, ciekaw jestem jak reagują na to mieszkańcy Chorzowa lub Tychów, gdzie przecież w rzeczywistości żył Riedel). Powolna akcja zapowiada mocno oniryczny charakter spektaklu. Ponad wszystkim, niczym Księżyc na niebie, króluje wizerunek Indianera (nieco zagubiony w tej roli Dariusz Chojnacki), którego postać miała zapewne odegrać w spektaklu znaczącą rolę, jednak ostatecznie sprowadza się zaledwie do mrocznego cienia głównego bohatera. Riedlowi w pierwszej scenie śni się koszmar o wstawianiu złotych zębów Ów oniryczny świat szybko okazuje się jednak obietnicą niespełnioną - oprócz sceny otwarcia i zamknięcia spektaklu, a także kilku krótkich wtrętów pomiędzy kolejnymi epizodami z życia Riedla, postaci spoza naszego świata nie odgrywają w spektaklu żadnej znaczącej roli. Wielka szkoda, bo wydaje się, że to właśnie w nich tkwił największy potencjał "Skazanego na bluesa".

Osoby, którym nie przeszkadza dosłowność adaptacji, nie będą zawiedzione. Co więcej, katowicki spektakl okazuje się muzycznym show ku czci zmarłego lidera Dżemu. Wcielający się w główną rolę Tomasz Kowalski (zwycięzca programu Must be the Music - co właściwie mówi już samo za siebie) doskonale odtwarza wokalną manierę Riedla. Trudno ukrywać, że został on wybrany przede wszystkim ze względu na zdolności muzyczne i to właśnie na nich został oparty cały spektakl Teatru Śląskiego. Opowiadana historia jest natomiast poprowadzona sprawnie i niezbyt wymagająco, dzięki czemu szybko angażuje widzów, którzy mają szansę nie tylko śmiać się, ale i wzruszyć. Na końcu przedstawienie zamienia się w mały recital, czym ostatecznie zdobywa uznanie publiczności. Kilkunastominutowa owacja na stojąco, połączona ze śpiewaniem utworów Dżemu oraz tańczeniem to reakcja publiczności, która nie wymaga dodatkowego komentarza.

Z jednej strony bardzo cieszy mnie, że powstał taki spektakl. Widzom narzekającym na niezrozumiałość współczesnego teatru mogę go bowiem polecić jako przedstawienie, na którym z pewnością będą się dobrze bawić. Nie wymaga ono zbytniego wysiłku intelektualnego, a i z całą pewnością jest lepsze od wszystkich fars, które na stałe zagościły w repertuarach naszych teatrów. Z drugiej jednak strony czuję się nieco zawiedziony. Takie proste podejście do teatralnej materii sugeruje bowiem, iż ktoś tu nie uwierzył w inteligencję śląskiego widza i postanowił pójść na łatwiznę. W ten oto sposób powstał spektakl, który z całą pewnością stanie się sztandarowym dziełem Teatru Śląskiego - ja tymczasem stoję w rozkroku, nie mogąc wystawić jednoznacznej oceny, która uczyniłaby ze mnie przeciwnika bądź sympatyka "Skazanego na bluesa"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji