Artykuły

Reguła Dżeka

Redaktor B., z którą zasiadłem kilka dni temu na widowni Teatru Lalka celem wspólnego obejrzenia "Bankructwa małego Dżeka", wspominała niegdysiejszą adaptację książki Janusza Korczaka w warszawskiej Ochocie. Rzecz sprzed kilku dekad; piszący te słowa nie mógł - z racji łaski nieco późniejszego urodzenia - zapoznać się z tamtym przedstawieniem, aliści tamto sprzed dekad i obecne Lalkowe i lalkowe zdają się tworzyć jakąś regułę. Może ona brzmieć: każdy ma swojego Dżeka.

Ze wspomnień B. wynikało, że przedstawienie Ochoty streścić można było krótkim zdaniem: nic nie rozumiem, choć fabuła książki Korczaka to przecie nie Joyce ani roman nouveau i opowiedzieć ją nie tak trudno. A jednak jak widać, nie ma rzeczy niemożliwych. Trudu zagmatwania fabuły Korczaka podjął się Robert Bolesto - z sukcesem, choć jest to typowy "sukces inaczej". Nie znaczy to przecież, że się Bolesto nie przyłożył, że nie wykazał pomysłowości czy zabrakło mu erudycji. Bo czymże innym, jak nie erudycyjną woltą jest zastosowany tu przez dramaturga zabieg określony przez Zbigniewa Raszewskiego słowem "przestosowanie", a oznaczający - jak powszechnie wiadomo - zaadaptowanie akcji obcego utworu do warunków lokalnych, zmianę realiów, nadanie nowych imion bohaterom, aby rzecz przybliżyć widzowi, by - przywołajmy tu (któryż to już raz) Jeremiego Przyborę - rzecz ową "spłycić i uprzystępnić"? Oto bowiem choć Lalkowe i lalkowe "Bankructwo małego Dżeka" rozgrywa się jak Korczak przykazał w Ameryce, płaci się dolarami, nie zaś marną złotówką czy choćby euro, postaci noszą imiona angielskie i reprezentują miły w smaku cocktail ras i narodowości, ale za to Dżek prowadzi nie sklepik, lecz internetowy portal. Reszta się zgadza. Nie jesteśmy jedynie pewni, czy Bolesto - by posłużyć się językiem jego sztuki - właściwie określił target, bo najwyraźniej target ów powinien mieszkać w Ameryce. Ale nic to, język tej sztuki jest nader prosty i szybko da się ją przełożyć na anglosaski wolapik albo pidgin English - sukces za Oceanem zapewniony. Nic też dziwnego, że w programie przedstawienia wymienieni są dwaj autorzy: Robert Bolesto i Janusz Korczak. W tej właśnie kolejności. Słusznie. Palma pierwszeństwa należy się zdecydowanie Boleście. Korczak niech milczy skromnie, jak milczy od przeszło siedemdziesięciu lat.

Oglądając, a może raczej słuchając tej wielce interesującej adaptacji powieści Korczaka, przeniesionej w bezlitosny liberalny kapitalizm rodem z USA, zastanawiałem się tylko nad jednym - nad owym targetem, i tu u nas nad Wisłą, i tam nad rzeką Hudson. Kimże jest ów target? Przypomniał mi się pan Ł., informatyk co jakiś czas doprowadzający do porządku mój wierny komputer. Ł. przychodzi, zapala papierosa, stuka w klawiaturę, tłumacząc mi rożne rzeczy będące dla mnie terra incognita. Ja oczywiście siedzę cicho, nic dalej nie rozumiem z bootowania, partycji, DSL-ów, a więc i z języka sztuki Roberta Bolesty. Cała jednak różnica w tym, że po wyjściu Ł. i opróżnieniu popielniczki odpalam komputer, a komputer działa. W przeciwieństwie do przedstawienia z Lalki, które nie działa. Być może target nie ten i być może powinno się je grać dla kółek informatycznych albo rozprowadzać zaproszenia wśród speców z pogotowia komputerowego. Grupa docelowa to wcale spora, oni to pojmą - ale powątpiewam, czy najmłodsi widzowie siedzący na widowni cokolwiek z tego zrozumieli. Szumek za moimi plecami podpowiadał mi, że jednak niewiele, choć dla nich różnica pomiędzy Androidem a Windows 8.1 jest oczywistą oczywistością. Jak rozumiem - adaptator - niegdyś technik elektryk - dziś zajął się komputerami i wykorzystując życiowe przygody intelektualne inkrustuje nimi swój utwór.

Można dalej dworować sobie z adaptatorskiej pracy Roberta Bolesty nicującego Korczaka, który bronić się już przed takimi zabiegami nie może. Można dalej wykpiwać nieporadność adaptatora, szydzić, po gombrowiczowsku "mordować z wysoka", przywołując pojęcia z historii teatru. Próżny to trud. Bolesto najwyraźniej nie jest niestety właściwym targetem, pardon, adresatem. "Bankructwem małego Dżeka" któryś już raz udowodnił, że rzeczywistość, w której funkcjonuje, zawiera się w nader ciasnych ramach. A jest nimi tylko - by przywołać wieszcza - "takie świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy". Istnieje tylko to, co dziś. I nic poza tym. Jest w tej adaptacji Korczaka coś wyjątkowo dyskwalifikującego. A jest to chęć przypodobania się za wszelką cenę tej najmłodszej widowni, która przecież z tabletami obcuje od pieluszki i to, co na scenie, zna lepiej niż własną kieszeń. Problem jednak polega tym, że epatowanie komputerowo-giełdowym slangiem najwyraźniej pozostawia ją kompletnie obojętną. Dzieci nie są tak obłudne jak dorośli cmokierscy widzowie. Jeśli rozmawia się z nimi ze sceny poważnie - słuchają w napięciu wyższym od tego wyczuwanego czasem na "dorosłych" widowniach. Jako wieloletni juror toruńskiego festiwalu widywałem bardzo tradycyjne przedstawienia - mówiące o miłości, śmierci, Bogu, a więc o sprawach rzekomo za trudnych dla dzieci, które te dzieci przyjmowały akurat goręcej niż my dorośli - bo młodego widza traktowano poważnie. Jeśli tego widza nie traktuje się poważnie - zwyczajnie zajmie się sobą, a nie tym, co na scenie. I można na nią wnosić wypatroszone korpusy laptopów, kolejne napisy w rodzaju "Dżek nie uważał na lekcji" czy coś w tym rodzaju, oznaczające po prostu, że autor nie umie zbudować sytuacji dramaturgicznej, więc napisem wyjaśnia, o co właściwie mu idzie - rezultat jest identyczny z tym opisanym przez redaktor B. - nic nie rozumiemy. Ale już z zupełnie innego powodu. A jest nim wzbudzająca politowanie zawodowa nieporadność człowieka wpisującego swoje nazwisko przed Korczakiem, by Korczakowi być równym. Może i lepszym.

Siedem lat temu Robert Bolesto wszedł do historii polskiego teatru. Po fiszerowsku można powiedzieć - wszedł tyłem. Wpisał się bowiem w najnowsze dzieje Teatru Powszechnego manifestem sformułowanym za swego krótkiego zasiadania na stanowisku kierownika literackiego. A stało się to za sprawą sławetnego regulaminu pracy w teatrze, szczególnie zaś punktów nr 8 i 9. Przytoczmy je jako memento: "8. Pierl naszego patrona (Zygmunt Hübner); 9. Młody je starego". Pisanie krótkich regulaminów szło mu najwyraźniej łatwiej niż sztuki, choć bieg wydarzeń wykazał porównywalną skuteczność obu uprawianych gatunków literackich. Po upublicznieniu sławetnego regulaminu zniknął Bolesto i z Teatru Powszechnego, i z Warszawy. Minęło siedem lat. I Bolesto nic widać przez ten czas nie zrozumiał. Ciekawe, czy zrozumie za kolejne siedem, bo tyle zapewne czasu upłynie, nim znów zobaczymy jego sztukę na stołecznych scenach. Choć kto wie Historia bardzo ostatnio przyśpiesza.

Oznacza to także, że i reguła Dżeka zadziała ponownie jeszcze prędzej. Jakoś jednak nie jestem ciekaw rezultatów jej działania. Jeden Dżek na jedną generację to zdecydowanie dość.

O scenografii da się powiedzieć tylko tyle, że urodą dorównywała tekstowi. Co zaś do reżyserii: Łukasz Kos pamiętając, że reżyserował w teatrze lalkowym - na scenę wprowadził bez wyraźnej potrzeby i lalki, i żywy plan, co nie pomogło ani sztuce, ani lalkom - ani aktorom. Ci grali tę sztukę wyraźnie bez przekonania. Co w pełni należy zrozumieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji