Artykuły

Nie wolno fałszować

- Właściwie dopiero dzięki pracy z Mikołajem Grabowskim i z jego ekipą nauczyłam się pracy w zespole i wielkiej dyscypliny - Z ANNĄ TOMASZEWSKĄ rozmawia Łukasz Maciejewski.

"- Od dwudziestu czterech lat jest Pani związana z Teatrem im. Juliusza Słowackiego, ale, jak mi się wydaje, dopiero w ostatnich kilku sezonach zaistniała Pani w tym teatrze naprawdę.

- Tak pan uważa? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Przez wszystkie te lata grałam w teatrze dużo, w urozmaiconym repertuarze. Może tylko te "urozmaicenia" nie wypadały najlepiej?

- Zanim trafiła Pani do Teatru im. J. Słowackiego, miała za sobą dwuletni nieudany epizod w nowohuckim Teatrze Ludowym i - dla odmiany - bardzo twórczy okres pracy w szczecińskim Teatrze Dramatycznym.

- Niestety, w pewnym momencie w Nowej Hucie pojawił się Ryszard Filipski. Nie było już dla mnie miejsca w zespole.

- Teatr przegrał wówczas z polityką mierzoną także ksenofobicznymi, antysemickimi normami?

- Z politykierstwem raczej. Z perspektywy czasu widzę, że to, co wtedy się działo w "Ludowym", było bliskie paranoi. Szczęśliwie na jednym z przedstawień wypatrzył mnie dyrektor szczecińskiego teatru Józef Gruda i powiedział: Dziecko, ty musisz wypłynąć na szerokie wody. Jedź z nami, do Szczecina, potrzebujemy takiej młodej dziewczyny jak ty, będziesz grała wszystko. Niewiele miałam do stracenia. Z dnia na dzień spakowałam manatki i wyjechałam na drugi koniec Polski, do miasta, którego nie znałam.

- Ze Szczecina trafiła Pani do Tarnowskiego teatru im. Ludwika Solskiego, który pod dyrekcją Ryszarda Smożewskiego miał świetną passę, a następnie do Teatru Polskiego w Poznaniu.

- W Tarnowie zostałam od razu świetnie przyjęta. Dostałam od teatru ładne mieszkanie, a i do mojego rodzinnego Krakowa nie było daleko. W środowisku teatralnym sporo mówiło się wtedy o Tarnowie i to wyłącznie w superlatywach. Ryszard Smożewski był sprawnym menedżerem. Próbował różnych przestrzeni, eksperymentował z formą, zapraszał wielu młodych reżyserów. Zarówno w Szczecinie, jak i w Tarnowie czy w Poznaniu całe dnie spędzałam w teatrze. Premiera goniła premierę. Końcówka lat 70. była paradoksalnie dobrym czasem dla teatru. Ludzie, także w mniejszych ośrodkach, mieli nawyk chodzenia do teatru, hołubili swoich aktorów, teatr był namiastką lepszego, nierealnego świata, za którym wszyscy tęskniliśmy.

- Tempo było szalone - w ciągu pięciu lat od ukończenia PWST zagrała Pani piętnaście ważnych ról teatralnych. Potem, w Krakowie, bywało już różnie.

- W Starym Teatrze, poza jednym zastępstwem za Elę Karkoszkę w "Śnie o bezgrzesznej" w reżyserii Jerzego Jarockiego, nie zagrałam literalnie nic. Bałam się "Starego", wszyscy mi mówili, że młodzi aktorzy po szkole nie mają tam nic do grania. Nawet Linda, który uznawany był za wybitnie utalentowanego, nosił halabardę.

- Baza danych ZASP nie odnotowała nawet w Pani biogramie tego etatu w "Starym".

- Nie było czego odnotowywać. Ówczesny dyrektor teatru, Jan Paweł Gawlik, systematycznie utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie nadaję się do tak wspaniałego zespołu, ale nie dawał mi wielkich szans udowodnienia, że jest inaczej. Prawdopodobnie gdybym wtedy zagrała u kogoś, kto poprowadziłby mnie od początku do końca, zagrałabym dobrze. W końcu Gawlik oświadczył, że moje umiejętności są poniżej całego zespołu, że nie dorosłam do "Starego" i nadaję się, owszem, ale do zwolnienia.

- Nie mogło być aż tak źle, bo przecież dzięki tej jedynej roli w "Śnie o bezgrzesznej" otrzymała Pani angaż do Teatru im. J. Słowackiego.

- To był jeden wielki stres. Miałam grać z Jurkiem Trelą - wówczas u szczytu kariery. Pamiętam, że Jarocki, chcąc mnie wypróbować, zaprosił mnie do Lanckorony. Po drodze omal nie spowodowałam wypadku - ale w końcu dojechałam. Widok był taki: dużo zieleni, drewniany, piękny dom, spóźniona pryzma słońca za oknem. W takiej scenerii Jarocki mówi do mnie: Wie pani, ten tekst, to jest Wielka Improwizacja, tyle że dla kobiety. No, niechże pani spróbuje. Wielka Improwizacja, góralski dom, imponująca smuga światła, pomyślałam - chyba zaraz umrę. Powiedziałam, nie umarłam. I dzięki tej roli do "Słowackiego" zaangażowała mnie Krystyna Skuszanka.

- Bezdomna w "Bracie naszego Boga" Wojtyły w reż. Skuszanki, Agafia Tichonowna w "Ożenku" Gogola w reż. Włodzimierza Kaczkowskiego czy Barbara w "Małym Biesie" Sołoguba w reż. Rudolfa Zioły - to były dobre role w dobrych albo chociaż ważnych przedstawieniach.

- Bardzo lubiłam też "Wesele" Wyspiańskiego w reż. Mikołaja Grabowskiego, gdzie grałam Gospodynię w duecie z Jurkiem Grałkiem - Gospodarzem. Teatr im. J. Słowackiego przez całe lata miał w środowisku złą opinię, ubogiego kuzyna "Starego". Nie mnie to oceniać. Szczęśliwie - przez cały czas równolegle pracowałam w Teatrze STU, urodziłam i wychowywałam dwie córeczki, nigdy (poza okresem w "Starym") nie miałam wrażenia, że gram mało. Przeciwnie - zawsze brakowało mi czasu. Jeżeli mniej było pracy w teatrze, biegałam do radia, gdzie z Romaną Bobrowską nagrywałyśmy słuchowiska, czytałam powieści.

- Ta intensywność pracy nie przełożyła się, niestety, na popularność i splendory. Przed naszym spotkaniem ze zdumieniem usłyszałem, że nigdy dotąd nie zaproponowano Pani dużego wywiadu.

- To prawda - ale też bardzo mało robiłam, żeby mnie dostrzegano. Były córki, był dom, o który musiałam zadbać, był teatr. Próbowałam nadać życiu odpowiednią hierarchię ważności. Kiedy pracowałam z ciekawym, mądrym reżyserem, czułam się spełniona, za to cały czas spełniałam się w życiu rodzinnym. To szło u mnie równolegle i nie bolało. Ma pan oczywiście rację, w tamtym okresie byłam mniej zauważana - ale może wtedy zwyczajnie byłam bledsza, może moje lata miały nadejść później?

- Wspomniała Pani Teatr STU, gdzie w ramach "rodzinnego teatru" Grabowskich razem z mężem Andrzejem Grabowskim występowała Pani w serii wybitnych spektakli w reżyserii Mikołaja Grabowskiego - "Kto się boi Virginii Woolf?" Albeego, w obu "Opisach obyczajów" wg księdza Kitowicza...

- Właściwie dopiero dzięki pracy z Mikołajem Grabowskim i z jego ekipą nauczyłam się pracy w zespole i wielkiej dyscypliny. Reżyser był wśród nas, wewnątrz spektaklu. Po każdym "Opisie obyczajów" Mikołaj zawsze miał jakieś krytyczne uwagi, precyzyjnie wyliczał, co w spektaklu było, jego zdaniem, dobre, a co nie wyszło najlepiej. Ciągle pracował nad przedstawieniem, nad nami, wychwytywał nasze drobne fałsze. Aktorowi Mikołaja Grabowskiego nie wolno fałszować. Dzięki niemu w ogóle mnie nie boli, jeżeli reżyser w trakcie prób mówi rzeczy, które nie są przyjemne, oczywiście jeżeli mówi prawdę.

- U ucznia Mikołaja Grabowskiego, Grzegorza Wiśniewskiego, zagrała Pani, moim zdaniem, swoją życiową rolę. "Prezydentki" Schwaba w STU, z Pani Gretą na czele, okazały się przejmującym studium udręczanych i udręczających się nawzajem kobiet, przenikliwą wiwisekcją marzeń i tęsknot, które przerosły przeciętną w gruncie rzeczy literę tekstu Schwaba.

- Sam Schwab chował się w takim domu, wśród takich kobiet. To była bardzo trudna praca. Grzesiek, debiutant - chłopak o niezwykłej wyobraźni, bardzo zdolny, ciągle chciał coś ulepszyć, szukał, zmieniał, a termin premiery zbliżał się nieubłaganie. Kiedy razem z Halinką Wyrodek i Bożeną Adamek powoli zaczynałyśmy tracić głowę, wkroczył Mikołaj, który zaledwie kilkoma, bardzo celnymi uwagami, pomógł nam ogarnąć całość. Udało się. Grana przeze mnie Greta była w spektaklu jakby złapana w locie życia, na gorącym uczynku. Chciałam, żeby była grana na granicy wytrzymałości widzów.

- Programowa wręcz nieaktracyjność bohaterów Schwaba stała się znakiem rozpoznawczym jego twórczości.

- Werner Schwab pisał dla tych, którzy mają odwagę przyjrzeć się drugiemu człowiekowi w jego nagości, surowej, tragicznej i komicznej prostocie. Naturalizm Grety, Maryjki i Erny przejawiał się w każdym geście, ruchu, w grymasie twarzy.

- Rozgrywka między Erną - Haliną Wyrodek, Gretą i jednającą je Maryjką - Bożeną Adamek wydawała się pojedynkiem zarówno postaci, jak i samych aktorek.

- To prawda, to był rodzaj fascynującego ringu. Uwielbiałyśmy grać "Prezydentki". Żałowałam, że ten spektakl zszedł z afisza tak szybko. Podobno nie było publiczności.

- Kilka miesięcy po premierze "Prezydentek" w telewizyjnej adaptacji "Nocy Helvera" Ingmara Villqista w reżyserii Barbary Sass w roli Karli zobaczyliśmy odmienioną, dramatyczną Annę Tomaszewską - śmiertelnie zmęczoną, wsłuchaną tylko w siebie, w niepokój o przybranego syna.

- Basia Sass bardzo nas pilnowała. Razem z grającym Helvera Bartkiem Kasprzykowskim odbyliśmy wiele prób. Pracowaliśmy prawie jak w teatrze. Na planie telewizyjnym nie było już żadnych niespodzianek.

- Sass efektownie, ale zarazem delikatnie pokazała świat, który nie ma przyszłości.

- Gdzieś za oknami przetacza się faszystowska rewolta. Pytanie brzmiało: Co grana przeze mnie Karla może zrobić, skoro już wie albo przeczuwa, że za chwilę wtargnie bojówka i zabije ją oraz jej niepełnosprawnego umysłowo wychowanka?

- Z podobnymi wyborami co Karla mierzy się Matka z telewizyjnego przedstawienia "Pasożyt" w reżyserii debiutanta, Marcina Wrony.

- Marcin powiedział mi wprost, że powierzył mi tę rolę po obejrzeniu "Nocy Helvera". Warto zapamiętać jego nazwisko. Wrona, pomimo młodego wieku, potrafi pracować z aktorami, ma też pełną świadomość swoich artystycznych wyborów, dokładnie wie, co chce osiągnąć i jakich użyć do tego celu środków.

- Na afiszu jest co najmniej kilka interesujących spektakli z Pani udziałem, ale do moich ulubionych należą - znowu - role w spektaklach w reżyserii Sass: nagrodzona Ludwikiem Generałowa Jepanczyn w "Idiocie" wg Dostojewskiego i Pani Stöhr w niedawnej adaptacji "Czarodziejskiej góry" Manna.

- Obie role są mi bliskie. Zarówno "Idiota" Dostojewskiego, jak i "Czarodziejska góra" Manna są powieściami tak plastycznymi, wielostronnie ekspresyjnymi i odszlifowanymi w drobiazgach, że wielu marzy o tym, żeby je przełożyć na język czy to filmu, czy teatru. To ogromne ryzyko - to powieści tak doskonałe, że próba przekładania ich na nowy język przypomina malowanie obrazu. Czasami się to udaje, najczęściej jednak nie. Dlatego, wiedząc kogo będę grała, po lekturze scenariusza, świadomie nie przeczytałam tych arcydzieł ponownie. Dostojewskim i Mannem zachwycałam się mniej więcej dwadzieścia lat temu, strumień świadomości, pamięć tamtych spotkań, wydały mi się wystarczające. Pamiętałam Castorpa, Rogożyna, Agłaję, ale swoich bohaterek nie pamiętałam zupełnie. To epizody, które postanowiłam zrobić po swojemu.

- Świetnych ról w ostatnich latach miała Pani więcej, bo przecież i Zaira w "Wielkiej magii" Eduardo de Filippo w reż. Bohdana Hussakowskiego, Matka w "Zdarzeniu na brygu Banbury" Gombrowicza w reż. Grzegorza Wiśniewskiego, wreszcie Caesonia w nieudanym skądinąd "Kaliguli" Camusa w reż. Agaty Dudy-Gracz. Aż żal, że teatr jest sztuką do tego stopnia ulotną.

- Ja nie żałuję. Bez kokieterii. Przecież za chwilę przyjdą następni i zaczną grać. My i tak przeminiemy. Nawet jeżeli ktoś z nas zostanie - to tylko na następne pokolenie we wspomnieniu, potem te wspomnienia będą coraz rzadsze, rozmyte, wreszcie znikną zupełnie. A dzieła uważane za genialne czy ludzie, których obdarza się stygmatem wielkości? Nie wiemy, czy za sto lat nadal będą miały taki status.

- Przywiązanie do rzeczy zwykłych i pozornie pospolitych nie jest, nie musi być, równoznaczne z pochwałą minimalizmu.

- To zależy, co uważamy za "zwykłe" i "pospolite" - zawód czy życie prywatne? Nie mam sentymentu do ról, które już zagrałam i są poza mną, nie rozmyślam o dawnych etapach mojego życia. Funkcjonuję raczej w teraźniejszości i w przyszłości. Kiedy przestanę występować w teatrze, wreszcie dowoli się naczytam, pojeżdżę na rowerze, popływam, pójdę do Doliny Pięciu Stawów i zobaczę trochę świata - zwłaszcza wymarzoną Amerykę Południową. To radosna perspektywa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji