Artykuły

Danse macabre

Pięć pięknych kobiet zanikało na moich oczach przez siedemdziesiąt pięć minut podczas próby generalnej "Historii brzydoty", najnowszej premiery Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego.

Aktualny ideał piękności objawił swą niszczycielską moc. Piękno stało się źródłem brzydoty. Rozkładu i zaniku. Anoreksja to choroba kobiet, które chcą być jeszcze piękniejsze. Mieszkaliśmy przed laty z żoną w Ankonie u pięknej Consuelo. Nigdy nie jadła, choć znakomicie gotowała. A nocą w tajemnicy połykała środki przeczyszczające. Jej równie piękna siostra Elena zmarła na bulimię. Consuelo cierpiała na anoreksję z miłości do grubego Alfonso. Z każdym dniem ubywało jej odrobinę. Zanikała. Jak piękne kobiety we wrocławskim przedstawieniu. Dawno nie widziałem tak poruszającego performansu. Consuelo wciąż żyje. Ale jest sparaliżowana i wymaga stałej opieki. W finale "Historii brzydoty" piękne performerki tracą niemal zupełnie zdolność ruchu.

Anna Piotrowska - rewelacyjna reżyserka, choreografka i wizjonerka - stworzyła wstrząsająco piękny "taniec śmierci". Brzydota nie jest dziś bowiem brzydka. Jest piękna. Jak stara szpitalna waga, centralny element scenografii. Ładnie oświetlona, wygląda cudnie. Pamiętam, że na takiej wadze ustawiała nas higienistka w podstawówce. Piotrowska konfrontuje sentymentalizm pamięci z okrucieństwem teraźniejszości. Przy najmniejszym nawet dotyku biała waga przerażająco zgrzyta i trzeszczy. Ważenie własnych ciał staje się dla artystek okazją do bardzo kreatywnych, acz bolesnych zachowań.

Każda z pięciu kobiet ubrana jest tak samo i wygląda jak wdowa na Sycylii. Każda ma białe krzesełko. Te białe krzesełka, też stare, zaprojektowane zostały wiele lat temu do jednego ze sławnych przedstawień Henryka Tomaszewskiego. Teraz znowu ożyły. Ale przewrotnie. Artystki traktują je często jak przedłużenia własnych ciał. Te krzesła zdają się tańczyć i śpiewać.

Zachwyca konsekwencja Piotrowskiej w komponowaniu i pogłębianiu narracji zanikania. Zaczyna się od scen znaczących, wręcz symbolicznych. Kobiety zaklejają sobie usta taśmą, żeby na siedząco odegrać rozbudowane pantomimy jedzenia. Te pantomimy zanikają, jak wszystko w tym spektaklu. Udawanie spożywania pokarmu intrygująco portretuje jadłowstręt, związany zwykle z głęboką autoiluzją i zaburzeniem percepcji. Dotknięte tą dolegliwością osoby wierzą w teatr oszustw produkowany przez ich chore mózgi. Życie tych ludzi to wieczna pantomima.

W kolejnych scenach "Historii brzydoty" zanikają znaczenia. Ruchy kobiet przemieniają się coraz bardziej w taniec rozkładu. Taki taniec nie przywołuje żadnej rzeczywistości zewnętrznej. Odnosi się sam do siebie. Do własnego rozkładu. Szybko przestałem myśleć, czy się domyślać. Pochłonął mnie ten spektakl całkowicie. Działania artystek odbierałem na poziomie neuronów, na długo zanim mój zdesperowany mózg był w stanie wykreować jakieś przedstawienie czy reprezentację. Doświadczałem wręcz odbioru czystego, niezapośredniczonego żadnymi ideami czy ideałami. Piękne kobiety umożliwiły mi przeżycie "potężnego doznania witalnego", opisywanego od czasów Kanta jako doświadczenie "abject".

Jechałem do teatru na Dworcu Świebodzkim pełen obaw. Notatki prasowe, zapowiadając nowe przedstawienie Teatru Pantomimy, cytowały książkę Umberta Eco Historia brzydoty. To chyba najmniej udane dzieło tego sławnego autora. Nie przebrnąłem przez pierwszy rozdział. Eco zdawał się w ogóle nie słyszeć o gorących sporach współczesnych teoretyków na temat koncepcji "abject", po polsku oddawanej nie całkiem poprawnie terminem "wstręt". Słowo abject wywodzi się z łaciny i znaczy dosłownie "odrzucenie", "wyrzucenie", "poniżenie". Julia Kristeva najciekawiej chyba rozwija dziś estetykę obrzydzenia, pisząc o potędze wstrętu jako źródle fascynacji i przyjemności. Piotrowska pogłębia te refleksje. Wedle choreografki obrzydzenie może być wywołane pięknem, a nie brzydotą. Sam abject jako odrzucenie rodzi się dopiero podczas kontaktu artystek z publicznością, spotkania widzów z postaciami Obcych, których trzeba odrzucić. Zanikające kobiety oddalały się ode mnie proporcjonalnie do narastającej fascynacji ich postaciami.

Przedstawienie zrealizowane zostało bardzo prostymi środkami. Scena jest pusta. Światełka na podłodze wyznaczają zamkniętą arenę. To świat pięciu kobiet. Małe lampki skojarzyły mi się z wybiegiem dla modelek podczas pokazów haute couture. Z areny nie ma ucieczki. Każda w pięciu postaci musi przebywać w tym scenicznym więzieniu aż do pełnego zaniku, to znaczy do chwili, w której artystki uznają swoje role za zakończone. Kobiety mogą opuścić scenę tylko jako osoby prywatne. Tak też wkraczają na scenę, z widowni.

Kompozycja widowiska jest niezwykle delikatna i złożona. Na granicy istnienia. Znakomita muzyka współtworzy ten wyjątkowy kosmos w subtelnej symbiozie z poruszeniami zanikających postaci. Dźwięki wypełniają całą przestrzeń. Nigdy nie są agresywne. Szumy i stuki przenikają się z muzyką barokową i oddechami kobiet. Jak we włoskich miasteczkach. Pejzaż dźwiękowy wzbogacają wspaniałe wokalizy i chóry pięciu kobiet. Piotrowska, niczym Pina Bausch, inspiruje artystki Teatru Pantomimy do pełnych aktów twórczych. Mówią, sapią, śpiewają po angielsku. Przede wszystkim jednak tańczą, każda po swojemu, ale tak, że nie można od nich oderwać wzroku. Źródłem wielu ruchów była zapewne gestykulacja codzienna, banalna. Proste gesty wypreparowane jednak zostały z wszystkiego, co zbędne i sprowadzone do swej esencjonalności. To nie ruchy, a poruszenia raczej. I nie ciała, ale ducha. Artystki z wielką dyscypliną rozwijają własne procesy twórcze, konsekwentne w wykonaniu i fascynujące w oglądaniu.

Znakomite światła, zaprojektowane również przez Piotrowską, momentami przeobrażają piękne kobiety w czarownice z czarnych obrazów Goi. Spędziłem kiedyś wiele godzin w mrocznej sali na parterze madryckiego Prado w otoczeniu tych niezwykłych malowideł. Wiele obrazów Goi zobaczyłem ponownie we wrocławskiej Historii brzydoty.

To bardzo odważny spektakl. Artykułuje jeden z najdotkliwszych problemów współczesnego człowieka, usiłującego przetrwać w cywilizacji konsumpcji, narzucającej okrutne kanony do konstruowania tożsamości. Największe dramaty rozgrywają się jednak nie na styku przedmiotów materialnych i ludzi, ale pomiędzy samymi osobami. Twórczynie wrocławskiego przedstawienia głęboko to rozumieją i utkały swój spektakl z sieci delikatnych, acz często okrutnych i bezlitosnych relacji. To teatr zaangażowany na najwyższym poziomie artystycznym. Po wstręcie oferuje katharsis, oczyszczenie umysłu z litości i trwogi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji