Artykuły

Generał ulgi

"Wesele by Czechow" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ludzie o miękkich twarzach wypatrują godziny otwarcia gorzał. Może już? Nie, jeszcze chwila... Co robić? Czym się zająć, czekając na pierwszy weselny toast? O czym gadać, strzygąc uchem za chrobotem laku kruszonego na czubkach oszronionych szyjek litrowych butli, wyzywająco sterczących na ogromnym stole pod tylną ścianą komnaty? Mętni ludzie kręcą młynka palcami, słowami przebierają jak nogami, rodzą wielkie masy ciszy albo mysz sensu. A niejaki Charlampiusz Dymba (Marcel Wiercichowski), cukiernik i muzyk, nie wiedzieć po co zagra coś czasem na wiolonczeli... Zuuum, pluuum.

Nieobecny zegar, w sieni bądź w pokoju za drzwiami po lewej, jest bezlitosny. Godziny otwarcia gorzał nie da się przyspieszyć. Żal. I tylko Eudokimiusz Żygałow (Marek Litewka) nie czeka. Nie musi. On, głowa rodziny, ojciec Daszeńki (Kamila Klimczak), świeżo upieczonej żony Epaminondasa Aplombowa (Marcin Kobierski) - nie musi czekać na chrobot kruszonego laku, na puknięcie korka, na chlupot w szkle i na ogień po gardle wolno sunący w dół. Eudokimiusz nie wypatruje godziny otwarcia gorzał, gdyż Eudokimiusz sam jest godziną otwarcia gorzał.

Utożsamienie to wprawdzie niepokoi małżonkę jego Anastazję (Alina Kamińska), ale niby co ma biedaczka począć, skoro w materii smaków męża od lat nie ma dla niej żadnej nadziei... Anastazja nie ma szans, bo Eudokimiusza już od lat zupełnie nie niepokoi niepokój Anastazji. Nalewa, kiedy chce. Nalewa zawsze. Choćby teraz - "lufa" pod płaczącą wiolonczelę Charlampiusza. Tak, zawsze, prawie zawsze, gdy Grek sunie smykiem po strunach, pan domu, niczym duch pradziadów, bezszelestnie wyłania się z drzwi po prawej i przy stole gorzał ruchem wirtuoza wychyliwszy zawczasu napełnione szkło - bezszelestnie niknie w drzwiach po lewej, w drzwiach do komnat, gdzie Bóg raczy wiedzieć, jak miłe zapasy się kryją...

I tak trwają tutaj wszyscy. Tak trwa "Wesele by Czechow", co je Andrzej Domalik ze strzępów opowiadań Antoniego Czechowa ułożył i w teatrze Bagatela wyreżyserował. Strzępy, dokładnie strzępy. W końcu całość liczy sobie godzinę i kwadrans, zatem cóż więcej, niż tylko okruchy, wióry, maleństwa, mogło się tu zmieścić. Z różnych próz autora "Wesela z generałem" Domalik wyłuskał strzępy dialogów, biedne resztki milczenia, ledwo żywe skrawki scen, cienie nastrojów tak wątłe, że wystarczy kichnąć, a pierzchają. Nic, bolesne. I właśnie ta lichota jest dojmująca bardzo. Lichota odgrywana przez garść człowieczych miernot. Większej żałości niż ta, co ją Domalik do Bagateli przywlókł z tekstów różnych, Czechow chyba nie napisał.

Zachowawszy wszelkie proporcje rzec można, iż "Wesele by Czechow" jest dalekim echem seansu "Nigdy już tu nie powrócę", kiedy to Kantor kazał na próbę generalną stypy po sobie zleźć się postaciom z własnych przedstawień - wszystkim golemom swych snów ucieleśnionych. I przylazły widma. By lżyć demiurga. By lękać się rychłego dnia stypy prawdziwej.

U Domalika golemy napisanych snów Czechowa przyłażą do komnaty o ścianach koloru myszy, by się weselnej gorzały napić. Przyłażą, czekają, wypatrują wreszcie pełnych "kielonków", tęsknią do chwili przejścia ognia przez gardło. Dobrze wiedzą, że to jakoś ułatwi przetrwanie do jutra, które będzie identyczne z wczoraj. Czekają na generała, co go Eudokimiusz, z każdym jękiem wiolonczeli coraz intensywniej falujący, za 25 rubli wynajął, by zamążpójście córki uświetnił. Czekają na generała, gdyż jego w mysi salon wstąpienie będzie znakiem, że czas otwierać oszronione butle. Póki co - trwają.

Daszeńka pielęgnuje swe milczenie. Józef Babelmandepski (Dariusz Starczewski), niby aktor, parę razy odstawi przed skakatoniałą publiką odwieczny teatr kabotyństwa. Sędzia Żylin (Sławomir Sośnierz) zgłębi tajemną historię zamiany butów i na nieudany pojedynek wyzwie Józefa. Anna Żmijowska (Urszula Grabowska), kobieta fatalna, studzienna dekadentka, w sennym widzie sto razy westchnie do artystowskiej atmooooosfeeeeryyy. Telegrafista Jan Żet (Wojciech Leonowicz) znów komedię miłości odstawi. Starzec Murik (Andrzej Kozak) przyjdzie i odejdzie. Drużba (Michał Kościuk) wciąż będzie zaczynał tańce skazane na fiasko w pół taktu. Trwają. To dobrze, ale ileż, Panie Boże, można?

W tym czysto, z niecodzienną lekkością granym seansie, co chce być teatralnym aforyzmem, migoczącym głównymi smakami czechowowskich opowieści, Domalik zdaje się szeptać: tak można, tak trzeba - do końca życia, karle. Niewyraźni, za zwisającą nad linią rampy gazą białą skryci niczym za mgłami listopada, wędrowcy Domalika, ci rutyniarze własnej małości nie do zabicia - trwają więc. W tym teatralnym obrazie jest jakiś... Smutek? Bezbrzeżny? Tak. Mimo to, a może właśnie dlatego, że piękne karły Domalika co pięć minut wydłubują z ciebie śmiech bezbrzeżny.

Rechoczesz, bo karły trwają jak ty - rutyniarz życia z dnia na dzień, bo inaczej się nie da. Stygną dzielnie między mysimi ścianami komnaty uśpionych gorzał. Jak wczoraj, jak będą. Arcymistrzowie klepania biedy swych biednych gestów, biedy tanich uniesień, biedy skarlałych skoków serca, biedy łez bez znaczenia i krzyków zawsze idących w głuchy gwizdek. Aż wreszcie przybywa papierowy generał (Bogdan Grzybowicz)! Zaraz trzaśnie lak na szyjkach. Zaraz marność się napije. Łzy staną w oczach. Już nie będzie tak ciemno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji