Artykuły

Aktor, autor i widz

Przy wejściu wita nas plakat, gdzie między dwiema postaciami aktorów widnieje twarz starca w okularach: rzadkie siwe włosy, plamy wątrobowe, pociągła twarz, uśmieszek pod wąsem. To Bogusław Schaeffer - autor, kompozytor i reżyser "Ostatniej sztuki", która w ciągu tygodnia (4 i 7 lutego) miała się objawić w postaci dwu premier z tą samą obsadą: w Warszawie i w krakowskiej Grotesce.

Przychodzi refleksja - może to rzeczywiście ostatnia sztuka, bo autor wkracza przecież w 85. rok życia, a utworów teatralnych napisał, jak podają różne źródła - czterdzieści i cztery; cyfra to magiczna, symboliczna i dla Polaków święta. Pogrążona w tych mało poprawnych politycznie myślach, zastanawiając się, co autor chce powiedzieć na koniec i jakie objawi credo, sunę windą do góry; nie na szafot, ale na widownię najmniejszej sceny Teatru Powszechnego.

Na scenie pustawo - stół, krzesło, taboret, stojak na nuty, stojak na saksofon, porozrzucane gazety. Z offu rozlega się szum spuszczanej wody i pojawia się Autor - Grzegorz Matysik, poprawiając szelki od spodni (motyw defekacyjny będzie zresztą jednym z lejtmotywów "Ostatniej sztuki"). Autor oddaje się lekturze prasy. Interesują go głównie horoskopy - czyta, co gwiazdy przewidują dla znaku Bliźniąt (sam Schaeffer urodził się 6 czerwca) - oraz konkurs dramatyczny. Ma on uświetnić 600. rocznicę bitwy pod Grunwaldem. (Stąd można wyciągnąć wniosek, iż dzieło powstawało w okolicach 2010 roku). Nagroda - 600. Czego? Złotych.

Wchodzi Aktor - Bogdan Słomiński, w płaszczu obsranym przez gołębia. Płaszcz ten z braku wieszadła wyląduje na kolanach osoby płci żeńskiej siedzącej w pierwszym rzędzie. W ogóle - jak kto nieśmiały - to nie należy tam siadać, bo to dopiero preludium, w którym nawiązuje się gra z publicznością, a właściwie wciąganie jej do gry. Sztuka należy bowiem do tej samej grupy, co legendarne interaktywne produkcje, których prapremiery i nie tylko reżyserował zwykle Mikołaj Grabowski: "Kwartet dla czterech aktorów" oraz "Scenariusz dla trzech aktorów" czy "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego", napisany dla Jana Peszka (i grany przezeń przez lat przeszło trzydzieści ponad 2 tysiące razy wszędzie z wyjątkiem Antarktydy). Ma ona precyzyjną kompozycję, czyli zazębiające się - jeśli idzie o treść oraz konkretne kwestie - początek i koniec. Układa się też w pewną - dość logiczną, choć przeważnie purnonsensową - fabułę (to novum wśród partytur teatralnych Schaeffera, a absurd i logika bynajmniej nie pozostają tu w sprzeczności) i składa z dziesięciu - jak naliczyłam - scen. W każdej z nich mniej lub bardziej dotykalnie aktorzy angażują publiczność. ("Co się pani tak gapi? Niech pani dyskretniej siedzi w pierwszym rzędzie, jak już pani musi"; "Nie ma pan nic przeciwko temu, że obejmę tę panią?"; "Złapie pani banana?". Ja - "Złapię". I łapię; tak oto również zagrałam w tej sztuce. "Ktoś nam pożyczy kartę kredytową? I jeszcze poda PIN do bankomatu, bo potrzebujemy na wódkę?". Ktoś pożycza. Jak puszczają dymy - oczywiście spod pierwszego rzędu - to pierwszy rząd wachluje się i głośno kaszle. I te pe, i te de. Zaczepiani jesteśmy dyskretnie, delikatnie i dobrotliwie. Marcin Daniec Show na pewno to nie jest.)

Schaeffer, zwykle kojarzony z muzyką eksperymentalną i półimprowizowanymi eksperymentami scenicznymi, odżegnuje się w wywiadach od intencji tworzenia sztuki elitarnej. I w "Ostatniej sztuce" daje tego dowód. Z pewnością nie jest to sztuka elitarna, nie jest to jednak także zbiór skeczy na poziomie telewizyjnych kabaretonów, do których przywykli zwykli odbiorcy. To komedia w dziesięciu odsłonach, autoteliczna sztuka o pisaniu sztuki i trudnościach życiowych z tym związanych, która rozśmieszyć może każdego, w zależności jak się reaguje na takie aktorstwo, jakie prezentują Grzegorz Matysik i Bogdan Słomiński. Są nieźli (choć to jednak nie pierwsza liga, jaką reprezentują bracia Grabowscy, Peszek czy Frycz, którzy nic nie muszą robić, a ludzie już się śmieją. A jak idą na całość, to publika spada z krzeseł i sika po nogach). Na moim przedstawieniu - czyli warszawskiej premierze - widzowie zaczęli się śmiać mniej więcej w 1/3 trwającego ok. 70 minut wieczoru. Nie z gołębiego guana, nie z mysich bobków ani smarków w basenie, nie ze zwierzęcych ryków, które zamiast muzyki wydobywa z saksofonu Autor, nie z odpustowej świstawki-pierdziawki, którą się posługuje nachodzący go zawsze nie w porę Aktor. Chyba nawet jeszcze nie w III scenie, zasadzającej się na piciu wódki pod częstochowskie rymy typu: "Filozofia w głowie miesza/ ale wóda będzie lepsza" albo: "Cóż wielkiego autor może/ polegając na aktorze". W IV scenie nasi bohaterowie, zapijając kaca piwem (Aktor) i kefirem (Autor), dyskutują o Szekspirze, słusznie zauważając, iż jego twórczość to historia mordów, bo "widownia kocha oglądać cudze nieszczęścia". Nieśmiałe chichoty zaczynają się, kiedy Aktor (w kalesonach) nadyma się do wielkiego monologu i nic. Tu następuje parę subtelniejszych wycieczek językowych: na skargę Aktora, że chyba ma "mychofobię", Autor odpowiada, że on ma arachnofobię, bo nie cierpi "Krzyżaków". Taki żart dla czytelników słownika wyrazów obcych. A potem Aktor ma przeczytać rozpisany na głosy dialog między Jurandem ze Spytkowic i Zbyszkiem z Bolechowic tak, "byśmy poczuli, że jesteśmy w samym sercu średniowiecza". Aktor to realizuje, i tu już trzeba to koniecznie zobaczyć i usłyszeć na własne oczy i uszy, bo opisać się nie da. Tom dzieła Sienkiewicza (jubileuszowe wydanie luksusowe) przynosi Autorowi Aktor w charakterze przesyłki kurierskiej. Autor wyjmuje wolumin i stwierdza: "Co komu po książce, z której nic nie można wyczytać!" - i kontynuuje - "Wyczytać nie można, ale można zagrać". Porywa ze stojaka saksofon, jak się okazuje bez ustnika. Śmiech wzbiera, gdy w scenie VI Autor wykonuje na saksofonie ścieżkę dźwiękową z "Krzyżaków" w reżyserii Aleksandra Forda, z rżeniem koni włącznie.

Fonosfera - polska i obca - zaczyna rządzić. Mamy lekcję suahili, łącznie z tłumaczeniem kwestii, że ludzie nie rozumieją sztuki i nie umieją za nią wynagradzać, a autor jak każdy potrzebuje do życia pieniędzy (bo autor nie chce - tu znów do rymu - żyć w nędzy). I na koniec hakuna matata - kto zna "Króla Lwa", ten jest jednostka kumata (to już moje rymy, nie Schaeffera, który jest, jak widać, zaraźliwy). Potem mamy monolog Aktora artykułowany w połączeniu z ciamkaniem bananów oraz nostalgiczne przypomnienie dawno zapomnianych gomułkizmów w akcentuacji, np. BunDEswehra. Oj, łza się w oku kręci. Mój dyrektor w podstawówce też mówił, że na akademiach musi być odpowiednia atMOsfera. Okazuje się, że to nie wyrazy niosą znaczenia, ale sposób ich akcentowania, czy będzie to przycisk inicjalny, czy na drugą sylabę od końca.

Co w dziedzinie lingwistyki najbardziej śmieszy Polaka? Oczywiście język czeski. Wystarczy jedno zdanie w tym słowiańskim narzeczu, a już kulamy się ze śmiechu. A jak jeszcze połączy się to z koprolaliami (np. nazwiska Sral czy Nedosral), to chichotom nie ma końca. Sam koncept przekładu "Procesu" Kafki na czeski także wydaje się zabawny, choć oczywiście już dawno takiego tłumaczenia dokonano.

W dziełach Schaeffera między poszczególnymi scenami nie ma relacji wynikania. Nie implikują one żadnego przesłania. Tworzą relacje w trójkącie Autor - Aktor - Widz. W końcowej scenie pada pytanie, kto z tej trójcy jest w istocie Bogiem w teatrze. Rozstrzygająca odpowiedź jednak nie pada. Trawiąc ten problem (i ciesząc się, że powyższy trójkąt wygrał z nieistniejącym, lecz możliwym czworokątem z udziałem Reżysera), ponownie minęłam w szatni plakat. I znów zaczęła mnie męczyć kwestia, czy Ostatnia sztuka to aby na pewno ostatnia sztuka Schaeffera, który poza tym, że artysta, teoretyk muzyki i filozof, to przecież - nie bądźmy zbyt elitarni - po prostu jajcarz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji