Artykuły

Gdzie sztuka ma głowę?

XVI Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu recenzuje Tomasz Mościcki w Odrze.

Tegoroczny, 16. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt z pewnością nie należał do najbardziej udanych. Zdarza się, wypadek przy pracy, po kilku dobrych musi kiedyś zdarzyć się festiwal gorszy. Dwa wybitne przedstawienia błyszczały na mało atrakcyjnym tle, aliści nawet tło bardziej urodziwe nie przyćmiłoby blasku przedstawień z Budapesztu i dalekiego Omska. O tegorocznym toruńskim festiwalu powiedziano już niemal wszystko, prasa wspólnie narzekała, a co ciekawe - w tym narzekaniu znikały różnice estetyczne i generacyjne. Ten Kontakt stał się świętem deziluzji. Kilka mitów na naszych oczach rozpadło się w proch.

MIT LITEWSKI

Toruński festiwal obalił przekonanie podtrzymywane u nas od kilkunastu już lat: supremację litewskiego teatru w naszej części Europy. Być może piszący te słowa należy do wyjątków, ale nigdy nie przejmowały go zbytnio teatralne środki stosowane z upodobaniem przez tuzów scen znad Wilejki, bowiem nigdy nie cechowały się one poetyckością najwyższego lotu, nie przejmowało go też zewnętrzne aktorstwo pozorujące wielką głębię przeżycia, a w gruncie rzeczy niesłychane ilustracyjne; jak również nie interesowało go nigdy samo podejście do literatury, bardzo egotyczne, oparte głównie na tym, "co ja, reżyser, myślę o wybranym tekście". W tym roku dwa litewskie przedstawienia będące dziełem stałych gości toruńskiego festiwalu: "Trzy siostry" z Teatru Małego w Wilnie w reżyserii Rimasa Tuminasa i "Udając ofiarę" Oskarasa Korśunovasa przeszły zupełnie bez echa. Jeśli chodzi o "Trzy siostry" - to milczenie jurorów i rozczarowanie publiczności jest cokolwiek niezrozumiałe. Ta inscenizacja, jeśli chodzi o styl i zastosowane środki, nie różni się przecież niemal niczym od poprzedniczek, również i tych nagradzanych w czasie poprzednich festiwali. Widywaliśmy już nie raz rozciągnięte ponad sceniczną potrzebę i wytrzymałość widza etiudy, wychodzące poza tekst, te solowe popisy reżysera demonstrującego swoją nieokiełznaną wyobraźnię. Jeśli zdziwiła kogoś sekwencja z wojakami walczącymi na poduszki, a potem ciągającymi na saneczkach bałwana złożonego z tych poduszek - to też niezrozumiałe. Przecież podobną "paradę atrakcji" oglądaliśmy na przykład w lutym tego roku, gdy Tuminas zjechał do Warszawy, by w Teatrze Studio wystawić najbardziej ponure ze znanych mi przedstawienie wesołego "Sługi dwóch panów" Goldoniego. To, co zobaczyliśmy w Toruniu, nie ustępowało wcale jakością poprzednim przedstawieniom, które tak chwalono - i to całkiem niedawno.

MIT REWOLUCJI MŁODOŚCI

Ten Kontakt miał należeć do najmłodszych artystów teatru. W samej rzeczy - zjawiło się ich tu sporo. Młody Tiit Ojasoo z Estonii pokazał "Romea i Julię" w znanej już powszechnie poetyce znanej z amerykańskich zapasów catch as catch can, czyli po naszemu "wszystkie chwyty dozwolone". Julia była tylko jedna, za to miała dwóch Romeów, poszczególne fragmenty tekstu Szekspira reżyser tasował zgodnie ze swoją wolą i inwencją. To już nie było zaskakujące, niestety wypadło nam się teraz do tego przyzwyczaić. Aby nie było nudno, Ojasoo uczęstował nas więc kiczowatym teatrem, zakpił sobie ze sposobu, w jaki (w jego pojęciu) niegdyś, jakże niesłusznie, grywało się wielką klasykę; przeciwstawił ją swojemu baletowi z dwoma dużej wielkości misiami, za które nagle nie wiedzieć czemu przebrała się dwójka aktorów. Całość ozdobiona była oczywiście multimediami, na ekranie pokazywano "zrobione jak w życiu", czyli sztuczne do bólu, fragmenty domowej egzystencji aktorki grającej Julię; na scenie znalazły się oczywiście nieodzowne świetlówki. Skrupulatni naliczyli ich 84. Teatr mieliśmy tu w pełnym rozkwicie nowoczesności, z technicznymi "bajerami". Podobnie "zabajerowana" była "Święta Joanna od szlachtuzów" Brechta w wykonaniu katalońskiego zespołu De Lliure. Na scenie: kamery wideo rzutujące na ekrany to, co widzieliśmy na własne oczy bez ich pośrednictwa, na tych samych ekranach pokazywano zmontowane w pętle i powtarzane do znudzenia projekcje wysadzanych w powietrze osiedli pobudowanych w Ameryce w latach 60. (co niedługo czeka pewnie i nas); sceny te zresztą frapowały bardziej od samego przedstawienia - z modną znów (ku zdumieniu nieco starszych) tezą o wyższości socjalizmu nad ohydnym kapitalizmem. Powszechnie oczekiwane przedstawienie Anioł śmierci głośnego już Jana Fabre'a składało się w żywym planie z tancerki wijącej się w dziwacznych pozach i dyskutującej z czterema ekranami, na które rzutowano projekcje wideo zrealizowane w słynnym muzeum anatomicznym w Montpellier. Miało to zmusić widza do zadumy nad życiem i śmiercią, niestety grafomański tekst oraz widok nieświeżych nieboszczyków w różnym stopniu defragmentacji znowu wywoływał tylko nudę.

Okazało się, że multimedia nie otworzyły w teatrze żadnej nowej perspektywy. Przeciwnie - zawęziły znacznie możliwości sceny. Być może jeszcze nie czas, nie narodził się żaden multimedialny Racine albo Szekspir. W polskich przedstawieniach z Poznania i Nowej Huty oczywiście obserwowaliśmy także multimedialne projekcje. U Marka Fiedora w "Kobiecie sprzed 24 lat" z poznańskiego teatru Nowego: migawki z Sierpnia '80, u Piotra Waligórskiego we "From Poland with Love" Pawła Demirskiego - dokrętki scenicznej akcji, którą można było (choć też nie wiadomo, po co) pokazać na scenie. Jeśli dodamy do tego skandal, jakim było całe to przedstawienie oraz użycie w nim wiersza Różewicza "Ocalony" - bez poinformowania rosnącej rzeszy nieoświeconych, że z Różewiczem obcują, nie zaś z Demirskim, co w prawie opisuje się jednym a dosadnym słowem określającym czyn karalny - obraz jest prawie kompletny. Z wdziękiem wykończył go sam reżyser, gdy zapytany o pomysł wygłoszenia tego wiersza poety (a mówi go w wannie artysta mało utalentowany, za to rozebrany obowiązkowo do goła) - odpowiedział (o sancta simplicitas!), że chciał, by odbyło się to właśnie tak, bo w wannie robi się różne rzeczy. Nie, proszę państwa, sam tego nie wymyśliłem, choć słysząc to na własne uszy - przez chwilę sądziłem, że zawodzą mnie zmysły.

Kilka miesięcy temu jeden z moich ulubionych publicystów młodego pokolenia napisał do spółki z kolegą sążnisty tekst, którego naczelną ideą był ideologiczny zwrot na lewo polskich artystów i efektowne stwierdzenie: "polska młoda sztuka ma serce z lewej strony". Po tegorocznym Kontakcie widać, że nie tylko polska. Widać ponadto, że nawet jeśli serce jest tam, gdzie być powinno - nie wiadomo, gdzie sztuka ta ma głowę. Z pewnością nie na karku. Na Kontakcie można było zaobserwować ciekawe zjawisko: przedstawienia najmłodszych artystów teatru z różnych krajów zaczynają być niepokojąco podobne do siebie. Być może to efekt globalizacji, sądzę jednak, że bezmyślność i samozadowolenie produkują podobne rezultaty niezależnie od współrzędnych geograficznych. To reżyserskie rozbuchanie, bezpardonowe poczynanie sobie z tekstem, podmiany, wymiany postaci i tekstów, widoczne choćby u Estończyka Tiita Ojasoo, ale i u nas przecież - w pracach Kleczewskiej, Klaty, Zadary et consortes - kazały czasem zastanawiać się, czy przypadkiem nie mamy do czynienia ze schyłkiem ważnego zjawiska, jakim od ponad stu lat jest w europejskim teatrze obecność reżysera. Wszechwładza, którą otrzymał on u progu XX wieku, była artystyczną siłą teatru ostatniego stulecia. Ostatnio tej władzy jest stanowczo za dużo. Przywodzi to na myśl prawidłowość znaną średniej nawet klasy badaczowi dziejów kultury: każdy styl i zjawisko ma swój manieryzm. Gdy styl i zjawisko osiągną fazę manieryzmu, a prawdopodobnie z nią mamy właśnie do czynienia w teatralnej reżyserii - zjawisko znika, by ustąpić miejsca młodszemu i nie tak wyczerpanemu. Ba, tylko co niby miałoby być tym następcą?

Że rozmyślania te okazały się igraszką umysłu zmęczonego erupcją talentyzmu -mieliśmy przekonać się w finale Kontaktu.

Ostatni wieczór był wielkim i zaskakującym wzruszeniem. Po serii przedstawień nieudanych czy obojętnych pojawiło się przedstawienie, które zostanie w naszej pamięci na długie lata. Na małej scenie Teatru im. Horzycy stało się coś ważnego, coś, co pozwala ocalić wiarę w teatr, której dość często jesteśmy ostatnio pozbawiani. Teatr Kretakór z Budapesztu, znany zresztą nie tylko toruńskiej publiczności (bo można było ten zespól oglądać także na wrocławskim DIALOGU), przywiózł w tym roku przedstawienie "Mewy" - niezwykle, wprawiające w osłupienie inscenizacyjnym pomysłem przeprowadzonym z niewzruszoną logiką i konsekwencją, nade wszystko jednak bardzo poruszające. Takiego dotknięcia istoty człowieczeństwa, ludzkich emocji, namiętności, takiej opowieści o rozbitych ludzkich marzeniach nie widzieliśmy w Polsce już dawno, no może przy okazji także "Mewy" pokazanej dwa lata temu przez aktorów z Rygi prowadzonych przez Petera Steina.

Arpad Schilling, twórca i animator teatru Kretakór, wcielił w życie pomysł, zdawałoby się, karkołomny. To prawda, że zdarzało się już widzieć Czechowa granego w najróżniejszych konfiguracjach, kilka lat temu widzieliśmy na Kontakcie "Mewę" Teatru Wybrzeże przeniesioną we współczesne realia - jednak te realizacje wobec pomysłu i przeprowadzenia go przez Schillinga i jego aktorów stają się niepokojąco mało istotne. Naga scena, stolik, kilka krzeseł. Nawet tytułowej mewy nie zobaczymy, zapakowano ją w reklamówkę z jakiegoś supermarketu. Nie ma kostiumów -wszyscy ubrani są tak jak widzowie. Prawie bez rekwizytów. Na początku przedstawienia trudno zorientować się, kto tu jest widzem, a kto aktorem, część zespołu siedzi wśród publiczności; mamy ich - dosłownie! - na wyciągnięcie ręki. Schilling posunął się tak daleko w tym zespoleniu widzów i aktorów, że nie wygasił światła na czas spektaklu. Scena i widownia stały się jednością. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz dane mi było doświadczyć takiego współ-bycia z aktorami tworzącymi najprostszymi przecież środkami teatralny świat. I nie ma tu mowy o "scenicznej iluzji": aktorzy Schillinga mają w sobie niebywałą "podwójność", bardzo głęboko wchodzą w swoje postaci, a równocześnie na chwilę porzucają sceniczną transformację, puszczają oko ku publiczności, żartobliwie kokietują widzów (i o długopis poproszą). Mimo zastosowania takiego "efektu obcości" świat stworzony przez Czechowa nie rozpada się. Ten świat mimo wszystko trwa dalej. Bo jesteśmy jego częścią. Ten spektakl nikogo nie pozostawił obojętnym. Niesłychana intensywność aktorskiej gry, ogromna emocjonalność tego przedstawienia, żadnych aktorskich "bebechów", rozhisteryzowania dobrze znanego nam niestety z naszych scen - to wszystko sprawiło, że trudno było strząsnąć z siebie tego Czechowa, zapomnieć o tym, co zobaczyliśmy. Schilling dopuścił się - pozornie! - ciężkiego grzechu na tekście dramatu. Pozbawił "Mewę" słynnego finału, czyli samobójczego strzału Trieplewa. To jednak grzech pozorny. Ten finał byłby w węgierskim spektaklu zbyteczną puentą. Nie pada ten strzał, widzimy tylko Trieplewa rozgniatającego butem skrzypce, desperackim ruchem wygaszającego na konsolecie wszystkie światła. Cisza. I dopiero po chwili, po bardzo długiej chwili oklaski. Wstrząsająca metafora śmierci, przy której wideozabawy Fabre'a to tylko mało zajmująca ekstrawagancja. Po spektaklu długo rozmawialiśmy w kuluarach o Czechowie i Stanisławskim. Wszyscy byli zgodni: to był najprawdziwszy Stanisławski, przeniesiony w początek XXI wieku. Psychologiczne granie doprowadzone do chyba ostatecznych granic tego rodzaju aktorstwa - destylat Czechowa. Warto wiedzieć, że budapeszteńska "Mewa" jest rezultatem wielomiesięcznej studyjnej pracy zespołu na odludziu - czasu spędzonego na studiowaniu tekstu Czechowa i wyciąganiu zeń wszystkich konsekwencji. To najprawdziwsza laboratoryjna praca. Widać marzenia o Redutach i Laboratoriach to nie tylko polskie marzenie. Dziś w życie wciela je Schilling. Takie myślenie o teatrze daje jakąś nadzieję, że nie wszystko jeszcze w nim stracone, że te trudne chwile, które w ostatnich latach są jego codziennością - to stan, który kiedyś przeminie.

MIT "MY SOM NAJLEPSI"

W Toruniu prysnął i ten mit. W werdykcie jury nie wspomniano ani razu o przedstawieniach z Polski. A było ich niemało. Powtarza się historia z zeszłego roku. Czas bić na alarm. Nie mamy np. tak ciekawej reintrepretacji "Letników" jak ta z dalekiego Omska: gorzki, ale i bardzo dowcipny rozrachunek z inteligenckim mitem. Nie powstała u nas ostatnio żadna "Mewa" w stylu tej budapeszteńskiej. My za to mamy "permanentną rewolucję". A taka rewolucja w grajdołku, którym staje się ostatnio nasz kraj, wygląda oczywiście dość groteskowo. Jeśli za reprezentatywną próbkę tego, co w naszym teatrze najlepsze, będą uchodzić Marek Fiedor, Piotr Waligórski czy nawet Piotr Cieplak, robiący na siłę w "Słomkowym kapeluszu" egzystencjalny dramat z beztroskiej farsy, zamiast ją po prostu porządnie zagrać, a wraz z nimi bełkoczący polscy aktorzy przenoszący na scenę swoją (mało interesującą) prywatność i pozostający (tylko w swoim mniemaniu) na wyżynach sztuki - polski teatr stanie się na świecie takim samym pośmiewiskiem jak obecna ekipa rządząca. Mamy gigantyczne aspiracje do wielkiego świata. Tylko nie mamy czego temu światu pokazać ani powiedzieć. Hasłem tegorocznego festiwalu miała być "rewolucja młodości", multimedia, teatr polityczny, teatr natychmiastowej reakcji na problemy społeczne, czasem też spoglądający tęsknym okiem ku socjalizmowi wracającemu w marzeniach tych, którzy dopiero wstępują w dorosłe życie. Żadne z inspirowanych takimi motywami przedstawień nie wzbudziło zainteresowania ani jurorów, ani nas, akredytowanych w Toruniu dziennikarzy. Grand Prix oraz nagrodę dziennikarzy zdobyła węgierska "Mewa", jedną z trzech głównych nagród przyznano omskim "Letnikom".

Nie można jednak powiedzieć, że był to Kontakt zwycięstwa starych mistrzów nad niedojrzałą młodzieżą. Twórcy nagrodzonych przedstawień nie są przecież starcami, mają przed sobą długą artystyczną drogę. Prawdziwym zwycięzcą w Toruniu był ten teatr, który zajmuje się tym, co od niepamiętnych czasów jest ważnym tematem każdej kultury: refleksją nad losem człowieka, nad jego uczuciami, nad przemijaniem świata. Chwała za to toruńskiemu festiwalowi, bo choć w tym roku oglądanie wielu przedstawień było ciężką pracą - owe dwa zagraniczne spektakle były nagrodą bezcenną.

Na zdjęciu: "Trzy siostry", reż. Rimas Tuminas, Teatr Mały, Wilno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji