Artykuły

Florencja w rodzinie. Rozmowa z Filipem Bajonem

- My już niestety nie jesteśmy zakompleksieni, staliśmy się bezczelni. Kompleksy uruchamiały w nas przynajmniej jakiś myślowy mechanizm poznania, a teraz wydaje nam się, że nikt nam ze swoimi pięknościami nie podskoczy. To gwałtowne mentalne zrównanie Polaków z Europą rozczarowało mnie - Justynie Jaworskiej opowiada Filip Bajon.

Justyna Jaworska: Jak to było z Florencją w pana rodzinie? W swojej autobiografii1 pisze pan, że cień kopuły padł już na pańskiego pradziadka, Jana Bajona.

Filip Bajon: Historię pradziadka, statecznego właściciela firmy budowlanej, który w 1902 roku wyruszył do Monte Carlo wykupić z kasyna synowskie długi i w powrotnej drodze zachwycił się katedrą Santa Maria del Fiore, znam z opowieści i z listów. A sam Florencję odwiedziłem pierwszy raz jako właśnie to miasto europejskie, które najbardziej chciałem zobaczyć. Potem nastąpiła pewna przerwa, aż zacząłem jeździć na narty i na wakacje do Włoch. Z dziećmi wpadaliśmy do Florencji czasem i dwa razy do roku, bo wyszedłem z założenia, że kiedy się pozna porządnie jedno miasto, to jakby się poznało wszystkie. Wybór nie był szczególnie oryginalny, w końcu wiele osób jest na to miejsce łasych, ale dałem się zaczarować.

I stąd pomysł na film.

Tak, zresztą historia jest wzięta z Vasariego. Pani Marzena Mróz znalazła u niego stosowny fragment o Brunelleschim. Od razu się zorientowałem, że będzie to film drogi, w obu znaczeniach: fabularnie i finansowo. Problem przedstawiał tylko wątek polski, pożądany z powodów produkcyjnych, ale pomysł wprowadzenia rycerza spod Grunwaldu bardzo mi się spodobał. Potem w Nowym Jorku, bodaj w MoMie, znalazłem obraz mało znanego autora, przedstawiający przewiezienie fragmentu domu Matki Boskiej przez Morze Śródziemne do Włoch. Jakoś mi się to poskładało.

Akurat postać polskiego rycerza nie wypadła w scenariuszu zbyt pochlebnie. Przy całej poczciwości to raczej prymityw.

Nie mógł być inny.

Ale przez kontrast widać przepaść kulturową nie do zasypania: oto Włoch pokazuje Polakowi, jak cieszyć się życiem i na czym polega piękno. My chyba dalej jesteśmy zakompleksieni, zachłyśnięci tą Florencją.

Myślę, że jest znacznie gorzej: my już niestety nie jesteśmy zakompleksieni, staliśmy się bezczelni. Kompleksy uruchamiały w nas przynajmniej jakiś myślowy mechanizm poznania, a teraz wydaje nam się, że nikt nam ze swoimi pięknościami nie podskoczy. To gwałtowne mentalne zrównanie Polaków z Europą rozczarowało mnie - wolałbym, żeby ten proces trwał dłużej.

A wie pan, że kiedy sfilmuje pan "Cień kopuły", jeszcze więcej naszych rodaków pojedzie do Florencji i przywiezie kubki i koszulki z katedrą? Nie ma pan wrażenia, że piękno tak łatwo rozmienia się na gadżety?

Tego się nie da zatrzymać. Już Gombrowicz pisał, że nie tyle "ja podziwiam", ile "muszę podziwiać". Wiem, że coś jest piękne, bo słyszałem lub czytałem, że jest piękne. Dlatego najważniejsze, by zachować jakąś naiwność i patrzeć z dołu, nie z góry. Do zachwytów trzeba dochodzić samodzielnie, nie przez klisze.

To zapytam właśnie o naiwność. W najlepszych swoich filmach estetyzuje pan z rozmachem, doczekał się pan nawet etykietki "Fellini z Poznania". Trzeba mieć chyba marzenia i mocny charakter, by nie wstydzić się posądzenia o egzaltację i kręcić filmy ostentacyjnie ładne.

Są dwie drogi: albo wymierzamy rzeczywistości sprawiedliwość, albo próbujemy ją nobilitować, metaforyzować, przerabiać. Wolę drugą drogę, bo kiedy wkraczam na pierwszą, z reguły wychodzi mi gorzej.

Filippo Brunelleschi, Filip Bajon. Odnajduje się pan w swoim bohaterze?

(śmiech) Niewątpliwie zaszła tu jakaś podświadoma identyfikacja. Brunelleschi wydał mi się bliski w tym intuicyjnym poszukiwaniu rozwiązania, kiedy jeszcze nie wiedział, czy zbuduje swoją kopułę, czy znajdzie klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy taki moment jasności przyjdzie, dlatego należy go prowokować. A najlepiej służy do tego podróż, choćby po wazon do Cortony. Filippo wyruszył w drogę i ja w podobnych chwilach też tak robię.

Postaci kobiece w pańskim scenariuszu mało się odzywają. Simonetta nie mówi nic, Lukrecja - prawie nic, więcej kwestii ma tylko Księżna Parmy. Alegoria ma mówić sama za siebie?

Właśnie, nie wyobrażałem sobie, by Simonetta jako postać z obrazu Botticellego otworzyła usta. A Lukrecję widziałem w profilach, w pięknym świetle, jako pewien fenomen - to chyba nic złego patrzeć na kobietę jak na fenomen?

No

Księżna Parmy także jest postacią fikcyjną, wziąłem ją żywcem ze słynnego obrazu Piera della Franceski razem z całym rydwanem. Ona jednak sama kolekcjonuje sztukę, jest niezależna, siłą rzeczy ma więcej do powiedzenia.

A czy Masaccio, Uccello i Donatello mogliby spotkać się przy winie jako kompani?

Mało tego, spotykali się. Robili razem różne, czasem ostre żarty, kogoś na przykład tak przestraszyli, że uciekł aż na blisko wtedy położone Węgry. Jak w kalifornijskim eksperymencie psychologicznym, udowodnili mu, że on to nie on. Wymyślili też katedrę zrobioną z jedzenia, którą chcę pokazać - mieli podobno towarzystwo kulinarne, w którym tak się zabawiali.

A co z ich mecenasami? Bo piętnasty wiek to chyba mniej więcej ten moment, kiedy świecki mecenat się rodzi?

Tak, i na przykład scena z Donatellem, który rzeźbi głowę kupca, a potem ją niszczy, nie otrzymawszy godziwej zapłaty, jest autentyczna. Bardzo nam się spodobała.

Właśnie, bo ten kupiec to już nowożytny typ klienta. Medyceusze byli wspaniali, ale oto w pracowni artysty pojawia się prosty bankier, bogaty, lecz pozbawiony gustu.

To niestety znamienne i wiadomo, do czego doprowadziło. Z tym że wtedy jeszcze najwięksi artyści zarabiali na sztuce godziwie i nie żyło im się źle. Sami mogli wybierać, jakim służyć mecenasom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji