Artykuły

Bezrobocie. Rozmowa z Michałem Kmiecikiem

- Ale w przypadku tekstów interwencyjnych zarzut, że coś jest modne, wydaje mi się nie na miejscu. Tu nie chodzi o nową estetykę czy jakieś obowiązkowe tematy sezonu, tylko o konsekwencje pozateatralne: o zasianie w widzach poczucia, że coś jest nie w porządku - Justynie Jaworskiej opowiada Michał Kmiecik.

Justyna Jaworska: Czy to pan jest tym słynnym dzieckiem Strzępki i Demirskiego?

Michał Kmiecik:To nie ja, to w dalszym ciągu ich syn Jeremi. Ale nie ukrywam, że Paweł i Monika są dla mnie bardzo ważni jako osoby, których twórczość a potem osobiste wsparcie utwierdziły mnie w tym co robi. Poznałem ich oboje półtora roku temu przed spektaklem Garbaczewskiego, tu we Wrocławiu, na Scenie na Świebodzkim. Pisałem wtedy olimpiadę teatrologiczną z polskiego o ich teatrze i teatrze Klaty, więc od razu złapalimy kontakt. Potem przychodziłem do Teatru Polskiego, gdy robili tam Tęczową Trybunę i wreszcie dałem Pawłowi swój tekst do przeczytania. Pierwszy raz usłyszałem od kogoś profesjonalną krytykę: pochwalił, ale wskazał też na stylistyczne niekonsekwencje i podszedł do tego naprawdę poważnie.

Jak zatem pańska "Śmierć pracownika" ma się do jego "Śmierci podatnika"?

Pewnie tak, jak jego "Śmierć podatnika" do "Śmierci praktykanta" Pollescha.

I jak sztuka Pollescha do "Śmierci komiwojażera"?

Właśnie. To jest chyba stała strategia krytyki w Polsce: dochodzenie, kto jest pod czyim wpływem, kto z czyjej pochodzi stajni. Dla mnie ważniejsze jest pytanie, co z tego nawiązywania wynika dodatkowego, co jest inaczej mimo narzucających się podobieństw. W tym przypadku inna jest choćby metoda: Paweł pracuje na scenie z aktorami, a ja w domu, z samym tekstem.

Są też różnice w technice: Demirski jak wiadomo parafrazuje, pan raczej sampluje, miesza gotowe cytaty. Słucha pan hiphopu?

Tak, mało tego, pracuję w wydawnictwie Qulturap, które eksploruje muzykę gdzieś z pogranicza hiphopu, najciekawszym przykładem takich eksperymentów byłby chyba polski zespół Niwea. To nowa jakość, w swoich tekstach celowo staram się iść w podobnym kierunku. Na konkurs portalu Liternet.pl napisałem na przykład tekst "O zwierzętach, poza punktem wyjścia całkowicie zsamplowany. Takie było założenie konkursu, ja żadnego miejsca nie zająłem, ale trzecia lokata przypadła mojej koleżance z redakcji artzinu "Kofeina", Joannie Lech.

Robota w niszowej wytwórni to chyba sama przyjemność. Zdążył się pan zderzyć z rynkiem pracy tak boleśnie jak bohater pańskiej sztuki?

Osobiście na szczęście nie, natomiast bardzo wielu moich znajomych pracowało na naprawdę dziwnych zasadach. Teraz po maturze mieliśmy cztery wolne miesiące i sporo moich rówieśników szukało dorywczego zatrudnienia, przeważnie w gastronomii, gdzie rotacja jest duża a warunki słabe. Często już na wstępie słyszeli pytanie, czy w ogóle chcą podpisywać umowę, czy wolą pieniądze do ręki. Oburzające, ale na studentach łatwo się oszczędza.

To gdzie, jeśli nie w pracy, podsłuchał pan ten połamany korporacyjny język?

Próbuję pisać tak, jak się mówi, ze wszystkimi potknięciami, kliszami i tak dalej. Ten język po prostu jest, wszędzie dookoła. Słyszałem od paru osób, że niektóre sceny w "Śmierci pracownika" są jak z Koterskiego, ale to raczej rzeczywistość przemawia Koterskim. Dojeżdżam teraz do Instytutu Filozofii na Koszarową, na drugi koniec miasta, i sam w komunikacji miejskiej zaczynam się czuć jak w Dniu Świra.

Jest pan te autorem "Wesela"!

Rzeczywiście, to inny mój samplowany tekst, w którym wykorzystałem między innymi fragmenty z Wyspiańskiego i z "Siedmiorga żydowskich dzieci" Caryl Churchill ("Dialog" 5/2009). Nie zastosowałem w nim w ogóle podziału na osoby i kierownik literacki Teatru Polskiego postawił mi zarzut, że wszystko to mógłby powiedzieć jeden aktor. Nie mógłby, bo różne głosy idą tam symultanicznie, ale też nie widzę problemu w zapisie rozumianym jako otwarta partytura. To od inscenizatora zależy, komu co przydzieli. "Śmierć pracownika" reżyser Iwo Vedral rozpisł na pięcioro aktorów i w tym akurat przypadku mam nadzieję, że obsada nie okaże się za mała, bo wyobraziłem sobie postaci jako odrębne, bardzo konkretne typy.

Ale także symbole, jak Tezeusz.

Figura Tezeusza była mi potrzebna, by zbudować labirynt poszukiwania pracy, ale także po to, by jakoś zrównoważyć socrealistyczny kamp wiersza Broniewskiego. I aby bohater doszedł aż do Minotaura, który mu powie z offu: "Nie, proszę pana, do widzenia, proszę pana". Nie chodziło mi o pokazanie konkretnych struktur korporacyjnych, tylko o metaforę, o wydobycie ogólnych sprzeczności kapitalizmu. Pewne absurdy są już w języku. Dlaczego na przykład pracobiorca to ten, który świadczy, czyli daje pracę, a pracodawca to ten, który ją bierze? Weźmy sytuację przeszczepu: nerkę daje dawca, bierze biorca. To znaczące, że stosunki pracy opisuje się odwrotnie.

W "Karabinach pana Yanga Youdego" wystawionych we wrześniu we Wrocławiu pokazał pan z kolei dramaty polityki lokalowej.

Nie do końca ja je pokazałem, starałem się dotrzeć do mieszkańców Nadodrza, borykających się z tymi problemami, i zebrać ich głosy. Po pierwszej części dotyczącej sytuacji w Chinach, którą napisałem na podstawie notatek prasowych i którą wykonał pan Wiesław Cichy, sami lokatorzy wchodzili na scenę i opowiadali własne historie. Trwał wtedy we Wrocławiu Europejski Kongres Kultury, wielkie święto klasy średniej, a klika przystanków dalej jakby nigdy nic toczył się mieszkaniowy koszmar tych osób.

W Warszawie nie wyjaśniono jeszcze zabójstwa Jolanty Brzeskiej, zaangażowanej w obronę eksmitowanych lokatorów. Może temat wisi w powietrzu?

Już go podjąłem. W Teatrze Dramatycznym na Młodej Scenie będę reżyserował swoją sztukę "Kto zabił Alonę Iwanowną?", luźną interpretację "Zbrodni i kary", w której wątek Jolanty Brzeskiej będzie mocno obecny. Sam Dostojewski niewiele mi już mówi, kojarzy się z przymusem lektury szkolnej, będzie za to punktem wyjścia do sprawy, której teatr jako głos w społecznej dyskusji nie może pominąć. Tym bardziej, że o historii Jolanty Brzeskiej mówiono krótko, a teraz wprowadzono ustawę o zasobach komunalnych, która jeszcze pogarsza sytuację lokatorów. W Poznaniu tworzy się nawet osiedla kontenerowe, po prostu w kontenerach budowlanych umieszcza się ludzi i to jest złe. Teatr musi się w takie rzeczy angażować.

Tylko że teatr zaangażowany jest teraz na fali. Nie boi się pan posądzenia o uprawianie lansu?

Rozumiem pytanie, ten paradoks modnej lewicy widać choćby na przykładzie środowiska "Krytyki Politycznej". Ale w przypadku tekstów interwencyjnych zarzut, że coś jest modne, wydaje mi się nie na miejscu. Tu nie chodzi o nową estetykę czy jakieś obowiązkowe tematy sezonu, tylko o konsekwencje pozateatralne: o zasianie w widzach poczucia, że coś jest nie w porządku.

Co by było zatem rozwiązaniem? Teatr ludowy?

Ludowy czy raczej popularny - tak. Mam kłopot z elitarnością teatrów instytucjonalnych, począwszy od nadętego repertuaru po ceny i limitowanie biletów. O Teatrze w Wałbrzychu zaczęło się nawet mówić, że robi się tam przedstawienia głównie dla krytyków z Warszawy. Nie chodzi o to, by repertuar był niski, tylko rzeczywiście dostępny, lokalnie istotny. Marzyłaby mi się we Wrocławiu scena choćby na Nadodrzu, która faktycznie weszłaby w lokalną rzeczywistość i byłaby ważnym elementem życia dzielnicy.. Powstało tam nawet ostatnio kilka galerii, ale częściej zdarza się, że ludzie, którzy zwykle chodzą do BWA czy Entropii po prostu jadą kilka przystanków dalej, a mieszkańcy najwyżej patrzą przez szybę. I ta symboliczna szyba jest problemem. Może należy szukać przestrzeni pozateatralnej? Samo wymyślanie klasie średniej od burżujów do niczego nie prowadzi, tu trzeba robić coś przeciwko podziałom, by tworzyć teatr nie tylko zaangażowany, ale i angażujący.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji