Ostatni sezon ze znakomitą rolą
1.
Ostatni sezon firmowany w lubelskim teatrze dramatycznym przez Ignacego przeszedł do historii. Ważny był przez to, że na sezon 1984/85 przypadła rocznica czterdziestolecia teatru w Polsce Ludowej. W mieście, w którym miała miejsce pierwsza po wojnie premiera na polskiej scenie i w polskim teatrze odbyła się więc wielka uroczystość. Organizacja artystów scen polskich zorganizowała w Lublinie swoje wyjazdowi posiedzenie, a w budynku teatru przy ul. Narutowicza aktorzy mówili tym samym "Weselem" S. Wyspiańskiego, którym czterdzieści lat wcześniej mówili aktorzy noszący na co dzień wojskowe mundury. Po tamtym "Weselu" pozostały zdjęcia i zapisy fotograficzne, fakty, które oświetla dzisiaj emocjonalna poświata bliska poświacie legendy. Pamięta się przede wszystkim płacz na widowni. I co jeszcze? Z długiej rozmowy z Ryszardą {#os#156}Hanin wiem, że pamięta się też styl tamtego przedstawienia, o czym kiedyś pewnie napiszę. A co zostało po przedstawieniu, które miało tamto historyczne przypomnieć i uczcić? W zapisie przedstawicielki krytyków warszawskich, Teresy Krzemień z "Tu i Teraz", nie ostał się z niego nawet przysłowiowy kamień na kamieniu, chyba że można wziąć za dobrą monetę zdawkowe grzeczności uzasadniane rocznicową okolicznością. Łaskawsza była dla przedstawienia krytyka lubelska,która z niezwykłym natężeniem dobrej woli próbowała albo solidnie spektakl streścić, albo uczciwie wydobyć z niego to wszystko, co bez obrazy ludzkich gustów i boskiej cierpliwości wydobyć się dało. A dał się wydobyć przede wszystkim szlachetny kruszec aktorskiego wysiłku i błyskotliwa rola. I. Gogolewskiego, który zagrał Dziennikarza znakomicie.
2.
Przed "Weselem" było "Tango" S. Mrożka. Reżyser przedstawienia Marek Gliński pokazał jak nie należy robić wczesnego Mrożka i przez to był to teatr pouczający. Po "Weselu" był "Jan Maciej Karol Wścieklica" S. I. Witkiewicza w reżyserii Romana Kruczkowkiego i pouczeni zostaliśmy po raz drugi, że dramaturgia, w której sens dosłowny i sens właściwy stopione są w jedno (co jest definicyjną wprost cechą groteski i ironii) - była "nie do pokonania" na lubelskiej scenie w ostatnim sezonie. Dowiódł też nam teatr, że ani dramaturgii Mrożka, ani dramaturgii Witkacego nie da się odczytać w języku teatru metodą sporządzania ilustracji do poszczególnych scen, bo wtedy robi się płasko, pusto i bez sensu, a widownia ziewa z nudów. Ta sama zresztą widownia, która była w stanie wykrzesać z siebie żywsze reakcje na "Szewcach" w reżyserii Wowo Bielickiego.
3.
Ostatni sezon w teatrze, którym kierował wybitny aktor i którego obiecuję sobie obejrzeć w niejednej jeszcze, znakomitej roli - zamknął "Świętoszek" Moliera w reżyserii Józefa Słotwińskiego. Nie spisałem z tego przedstawienia recenzji i już tego nie odrobię. Może kiedyś, przy jakimś monograficznym podsumowaniu wrócę do roli Marii Szczechówny i do roli Hanny Pater, bo warto przechować te role w notatkach i w pamięci. Natomiast nie mogę sobie odmówić przypomnienia kilku chwil radości, jakie - w nijakim w sumie sezonie - odnalazłem na przedstawieniu "Świętoszka". Płynęła ta radość z oglądania i słuchania Henryka Sobiecharta w roli Tartuffa. Na nic tu porównania z wielkimi, którzy dźwigali tę rolę i o czym wiemy z relacji zachowanych w literaturze przedmiotu. Czytałem te relacje, ale tamtych wielkich aktorów w owej roli nie o glądałem, więc bez porównań spróbuję oddać w słowach styl i sposób budowania postaci Świętoszka: hipokryty, faryzeusza, obłudnika, dwulicowca i w ogóle niemoralnej kanalii H. Sobiechart nie udaje że będzie tu pokazywał Tartuffa, to "bagno moralne i śmietnik społeczny". Nie ma tzw. pomysłów na tę rolę. Nie staje z boku i nie opisuje. Gra. Po prostu. Wierzy się w jego każdy gest i w jego każde, słowo, w których jest lekceważenie świata idiotów. którymi można dowolnie manipulować. A jednocześnie: fałsz i pełna obsługa własnego, nad wyraz dobrego samopoczucia, którym Tartuff wprost się upaja. I oczywiście, nie przebiega to na scenie tak jak w linijkach tego tekstu, bo rola ta ma swoją dialektykę, swoją niejednoznaczność, swoją zadziwiającą dynamikę podporządkowaną sek- wencjom scenicznych zdarzeń. A zatem nie tylko lekceważenie, pogarda i upojenie samym sobą. Także - gdy trzeba umiejętne ściągnięcie kwestii, przesunięcie akcentów w lekką tonację ironii, albo "ubranie" maski szydercy, by w innym miejscu - przejść do gwałtowności rozjuszonego samca. Sobiechart, gdy trzeba, podaje tekst lekko i galanteryjnie; gdy trzeba atakować - bywa, że niemal opluwa słowami, w których jest bezgraniczna pogarda. I co wydaje się szczególnie ważne: Sobiechart gra, a jednocześnie jakby czyha na każde słowo i każdy gest swojego partnera, by w odpowiednim momencie wpisać się w to słowo czy w ten gest, zawłaszczyć je aktorsko i poprowadzić grę dalej. Można by tu napisać coś bardzo mądrego o interferencji środków aktorskich, ale nie widzę potrzeby. Wystarczy, że widziałem rolę w aktorskim życiorysie Sobiecharta najważniejszą, a w sezonie - najlepszą, czego sobie życzę także we wszystkich innych nadchodzących sezonach.