Artykuły

Dzika kobieta w lesie kamer. Rozmowa z Marzeną Sadochą

- A dzieci? Gdybym chciała być kontrowersyjna, powiedziałabym, że rewolucja wymaga ofiar, ale Media Medea nie jest rewolucjonistką. Nie przeskoczy przez mur, nie spisze feministycznych postulatów, nie usiądzie z facetami przy okrągłym stole, a lud nie wybierze jej na pierwszą prezydentkę. Może przypadkiem zostanie spalona na stosie, bo ktoś krzyknie: "Gender!". Prawdopodobnie jednak skończy w więzieniu jako kolejny smutny przykład jakiegoś złudzenia. Na przykład złudzenia o miłości - Magdalenie Piekarskiej opowiada Marzena Sadocha.

Magdalena Piekarska: Sprawa Katarzyny W., matki małej Madzi z Sosnowca, przez ponad rok nie schodziła z łamów brukowców i portali plotkarskich. A ów medialny zgiełk jest jednym z istotnych elementów pani tekstu. Czy teatr jest w stanie jeszcze z tej sprawy coś wycisnąć? Co sprawiło, że pani sięgnęła po ten temat?

Marzena Sadocha: Imperatyw wkładania palca między drzwi? Nie interesował mnie sam ten temat i chyba nadal nie interesuje. Kiedy Krzysztof Mieszkowski zapytał, czy nie chciałabym o tym napisać, prawie się obraziłam. Ale tego samego dnia przeczytałam o przypadku kobiety w ciąży, która głodziła się, uciekając przed ciężarem posiadania kolejnego dziecka. Pomyślałam, że Katarzyna W. jest bardziej zintegrowaną osobowością. Miała problem i świadomie go rozwiązała. Tyle tylko że psychopatycznie. Co jest w tym impulsie suk zagryzających szczenięta po urodzeniu? Dlaczego nie skazujemy morderczyń na wieczne milczenie, tylko na wysoką oglądalność? Przestraszyłam się. Marzeny i Medei. I tak skończyło się moje zainteresowanie tą osobą, a zaczęło zainteresowanie kobietą.

Katarzyna W., matka Madzi, Lucyna K. matka Joli, Iwona W., matka bezimiennego noworodka urodzonego i zmarłego w wiadrze z fekaliami - one nie są bohaterkami tego tekstu, zostało z nich tylko kilka szczegółów. Trochę rozczarowania i wiadro. Nie ma sensu zajmować się opisami konkretnych przypadków, kiedy można zainteresować się diagnozą.

Co zatem pani diagnozuje?

Medea to bohaterka czasów przełomu. Szaleńcze zainteresowanie mediów takimi sprawami mówi więcej o naszych czasach, niż historie kolejnych kobiet, które od zawsze, ale w znikomej liczbie, zabijały swoje dzieci. Helikopter TVN 24 krążący nad sądem podczas pierwszej rozprawy jest groźniejszy niż wojna w Afganistanie. Dlaczego? Bo zaspokaja tę samą potrzebę - zarabiania na śmierci. Tylko z ogólnym przyzwoleniem i w formie słusznego potępienia. Ale gdybym miała powiedzieć jednym zdaniem, pewnie byłoby tam coś o dzikiej kobiecie w lesie kamer. Nie chcę mówić jednym zdaniem, tak mówią ludzie w telewizorze. Ludzie w teatrze mają przywilej dłuższych wypowiedzi. Poza tym często autorzy są najmniej kompetentnymi ekspertami od swoich tekstów. W takich sytuacjach myślę, że to trochę tak jakby malarza nad sztalugami z martwą naturą zapytać o pochodzenie i sposób hodowli kwiatów, które maluje. Obraz ma działać. Obraz w teatrze również.

W ubiegłym roku w krakowskim Teatrze Nowym powstał spektakl "Macabra Dolorosa". Katarzyna W. też stanęła tam w jednym rzędzie z Medeą. A także z Magdą Goebbels. Przedstawienie zostało zrealizowane na pograniczu kameralnej rock opery i horroru, a jego autorzy wykorzystali medialny aspekt sprawy Katarzyny W., jednak żadna z bohaterek, w które wciela się podczas spektaklu Katarzyna Chlebny, nie przestała być potworem. Odnoszę wrażenie, że pani swoją bohaterkę próbuje zrozumieć. Ale czy tu jest cokolwiek do rozumienia? Czy nasze próby nie są daremne?

Są. A ja nie chcę jej zrozumieć. Zrozumienie jest trochę jak przyzwolenie. Próba zrozumienia ma większe możliwości, bo musi uruchomić nasze własne lęki. Na bazie obcej historii wyświetlają się, jak drugi obraz na ekranie, moja emocja i moje impulsy. Bezpiecznie, tylko wyświetlają się i nikomu nie przycisną poduszki do twarzy. Media Medea nie jest potworem, bo opisując kogoś z tej perspektywy, zamienilibyśmy teatr w cyrk. Kobieta z brodą, karzeł i dzieciobójczyni siedzą w klatkach i można ich pooglądać. Z takiej wizyty zostaje tylko moment grozy. A jeśli potwór w klatce okaże się podobny do mnie? Niech się okaże. Napięcie to najciekawszy stan na widowni.

Czy współcześnie Medea stałaby się gwiazdą mediów, celebrytką?

Jasne. Zresztą już zrobiła karierę. Z kapłanki do demona. To Eurypides dodał jej dzieciobójstwo, podobno sowicie zrewanżowali mu się za to Koryntianie, którym w poprzednich wersjach mitu przypisywano ukamieniowanie jej dzieci. Wyobraźmy sobie kobietę na szczytach władzy, taką żonę najważniejszego prezydenta, która z miłości dla niego zdradza swój kraj, ojca, zabija brata i ćwiartuje jego ciało, a z nienawiści do męża zabija jego nową kochankęi własne dzieci. W dodatku magicznie ucieka, nie ponosząc kary. Trochę jak Paris Hilton notorycznie łapana na posiadaniu kokainy i notorycznie "magicznie" unikająca kary. Paris podobno chowała narkotyk w pochwie, jak doniosła mediom jej przyjaciółka. To takie symboliczne pochodzenie zła. Jeśli książka współczesnej Medei osiągnie szczyt na liście bestsellerów, ich autorka też stanie się gwiazdą. Takie szczyty władzy, jakie czasy, można by powiedzieć, ale lepiej powiedzieć coś o władzy mediów. Na przykład: to już przegięcie. "Epoka przegięcia" to czas, kiedy wartości wytwarzają media, my jesteśmy ich niewolnikami, a powszechne przekonanie o nieuchronności tego stanu wytrąca broń z ręki. Na szczęście nie długopis.

Ta mitologiczna Medea była czarodziejką, tej z pani dramatu też udaje się skutecznie czarować, uwodzić rzeczywistość wokół siebie. Ile na tym romansie z mediami zyskuje, a ile traci?

Na romansach zawsze się zyskuje, a na romansach z mediami zawsze dużo. Jak już jesteśmy najedzeni i ogrzani, chcemy jeszcze być zapamiętani. Czasami ma to coś wspólnego z lękiem przed nicością, czasami jest jedyną szansą, żeby nie zwariować. Rozumiem tych, którzy chcą zaistnieć, wzbudzają moją tkliwość. Przede wszystkim dlatego, że przerażającej większości to się nie uda. Podejrzewam, że zwycięska reszta i tak będzie rozczarowana. W romansie z mediami zyskujemy złudzenia. Jest to jakaś stawka. Media Medea nie chce żyć w mediach, przypuszczam, że wolałaby mieć na imię tylko Medea. Nikt jednak nie pyta nas o to, jakie chcielibyśmy mieć imiona, później też wybór jest raczej ograniczony. Zdzisław Beksiński mówił, że "sztuka to butelka wódki podana skazańcowi przed śmiercią". Kiedyś wkurzał mnie patos tego zdania, teraz doceniam jego celność. Ale jeśli sztuka to butelka wódki, nie chcę ­myśleć, czym poją nas media.

Ten "las kamer", do którego trafia pani bohaterka, jest rzeczywiście gęsty - towarzyszą jej na każdym kroku chóry reporterów, psychologów, sąsiadów, jasnowidzów, internautów, polityków, prezenterów, paparazzich, perfekcyjnych pań domu, policjantów, sprzedawców prezerwatyw. To ich głosy dominują, komentarz staje się istotniejszy od sedna sprawy. Dzieciobójstwo w "Media Medei" pozostaje na marginesie - na pierwszy plan wysuwa się przemoc wobec jego sprawczyni, słowny lincz dokonywany na niej przez dziennikarzy, psychologów, sąsiadów. Jak sąd nad czarownicą, dokonany zanim jeszcze rozpocznie się prawdziwy proces.

Gdybym miała wskazać największe przestępstwo, powiedziałabym: wydawanie opinii. To takie morderstwo bez trupa. Bezkarne zniszczenie obrazu postaci. Właśnie na tej przyjemności "werbalnego ukatrupienia" opiera się telewizja. Kiedyś ta potrzeba rozkładała się na, powiedzmy, tysiąc głów zgromadzonych na placu w dniu wykonania wyroku. Dzisiaj myśli dawnych obserwatorów egzekucji słyszymy jako opinie osób występujących przed kamerą. Wypowiedziane stają się sądami. A jako sądy, zmieniają rzeczywistość. A ponieważ jest ich wiele, zmieniają ją bardzo. Pewnie tak bardzo, że trudno już w nich coś zobaczyć. Teatr może robić coś pożytecznego: odwrócić kamerę na komentujących.

Stawką w bezwzględnej walce, jaką toczyła Medea, a której ofiarami stały się jej dzieci, była utracona miłość mężczyzny. Tu - mam wrażenie - jest wręcz przeciwnie. Medea, zdobywając obrączkę wiążącą ją z Jazonem, odkrywa poczucie obcości, jaka towarzyszy jej w związku. Czy rozbijając je przez zbrodnię, nie staje się rewolucjonistką?

Małżeństwo jest bardzo starą ramą, która pewnie już niczego nie obejmuje. Jedna trzecia małżeństw w Polsce kończy się rozwodem. Wiem, jak ta sytuacja wygląda w małych miasteczkach i na wsiach. Mało romantycznie i jeszcze mniej radośnie. I chociaż podczas ślubu cywilnego urzędnik wspomina o "równych prawach i obowiązkach", zawsze mam wrażenie, że powinien do tych słów dołączyć instrukcję w postaci komiksu. A dzieci? Gdybym chciała być kontrowersyjna, powiedziałabym, że rewolucja wymaga ofiar, ale Media Medea nie jest rewolucjonistką. Nie przeskoczy przez mur, nie spisze feministycznych postulatów, nie usiądzie z facetami przy okrągłym stole, a lud nie wybierze jej na pierwszą prezydentkę. Może przypadkiem zostanie spalona na stosie, bo ktoś krzyknie: "Gender!". Prawdopodobnie jednak skończy w więzieniu jako kolejny smutny przykład jakiegoś złudzenia. Na przykład złudzenia o miłości.

Chciałam jeszcze zapytać o język. Wydaje się wypreparowany, oczyszczony z tych wszystkich naleciałości, które przy okazji pisania musiały - jak plotkarskie komunikaty na ekranie komputera - próbować się do niego wcisnąć. Te wszystkie nagłówki: "To Waśniewska? Ale odpicowana!", "Matka Madzi lansuje się na procesie" czy "Łóżkowa spowiedź Katarzyny". Albo znacząca zmiana, kiedy mama Madzi staje się matką, w miarę jak wychodzi na jaw prawda o tym, co się stało. Nie kusiło pani, żeby tym językiem się posłużyć?

Nie. To nie mój język. Uważam, że we współczesnym dramacie brakuje poezji. Zresztą może nie wszystkim brakuje, może to tylko moje pragnienie formy, innej niż w reportażu. Jeden dzień zajęło mi czytanie gazet na ten temat i to był dzień zmarnowany. Lepiej czytać Sarah Kane i esemesy od beznadziejnie zakochanych znajomych. Mordujemy siebie wspaniale. Najpierw jak wściekłe psy, potem jak znudzone misie panda, pac! i sąsiad obok, jeb! z drzewa na ziemię. Ups, jakie przykre. Taka definicja miłości: albo zagryzą cię na początku, albo znudzą się później.

Nie chcę, żeby opowieść medialna o jednej dzieciobójczyni zamknęła opowieść o tym tekście. To nie jest ta postać, to nie jest ta historia, to nie jest ten język. Lubię bezwzględność Elfriede Jelinek, która mówi: "Język, to wszystko, co mam". Nie oddam wszystkiego, co mam, komuś obcemu.

A gdzie jest dziecko? Jego ledwie zaznaczona obecność w tekście, którego bohaterką jest dzieciobójczyni, wydaje mi się znacząca. Zostało zepchnięte na margines, podobnie jak w innym pani dramacie, "Małym dziecku", gdzie natura dziecka staje się rewersem także marginalizowanej starości.

Dziecko jest w Chórze Noworodków pod hasłem: "Mówię do was spomiędzy szczebelków" i to najdłuższy z monologów, co nie jest bez znaczenia. Najkrótsze to Chór Bogów i Chór Duchownych, co też nie jest bez znaczenia. Pierwszy jest jak bunt niewolników na pokładzie statku, dwa kolejne to w sumie smutne głupoty bez znaczenia. Pierwszy oddaje głos tym, którzy go nie mają, dwa pozostałe to właściwie milczenie. Przychylnie mówiąc: wycofanie, oskarżycielsko: zaniedbanie. Chóru Noworodków należy się bać. Gdyby dzieci mogły powiedzieć wszystko, co myślą o swoich rodzicach, to byłby najbardziej krwawy monolog z wszystkich możliwych. Taki "cichy holokaust", z którego nie można uciec, bo jeszcze nie umie się chodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji