Artykuły

Dobranocki historii. Rozmowa z Sebastianem Majewskim

- Bo przecież i ten gołąbek, i ten wyścig, i wreszcie ta czechosłowacka bajka, to wszystko były symbole, które przemawiały do wyobraźni dużej grupy ludzi. Zawsze mnie fascynowało, że choć każdy z krajów KDLu miał własne historie i obrazy, to były też symbole, które zyskiwały charakter ponadnarodowy. Takimi symbolami jest bajka o Żwirku i Muchomorku, ale i o Wilku i Zającu, a nawet o Kiwaczku, który szedł sobie z przyjacielem krokodylem Gieną przez świat, musząc sobie radzić ze złośliwością Szapoklaki - Piotrowi Olkuszowi opowiada Sebastian Majewski.

Piotr Olkusz: Rozmawiamy z panem, tym razem jako łódzkim pełnomocnikiem Andreasa Pilgrima w Dreźnie. Niedawno panowie się widzieli.

Sebastian Majewski: To prawda, choć Łódź jest dalej od Drezna niż Wrocław, ale nasze kontakty dalej są intensywne. Andreas zasypuje mnie teraz dużą ilością pomysłów i okazuje się, że wiele z nich - choć przecież żyjemy w różnych krajach - dotyczy nas obu.

Dziedzictwo KDLu?

Również, choćby taki Żwirek i Muchomorek - Pilgrim też go oglądał, jak wszystkie dzieci w bloku wschodnim.

A kiedy i gdzie poznał Holoubka, którego nazwisko dało tytuł panów najnowszej sztuce?

O ile się nie mylę, to wówczas, gdy czytał o komunizmie...

A o gołąbku i Wyścigu Pokoju czytał, czy pamiętał z dzieciństwa?

Pamiętał z dzieciństwa: i dlatego, że gołąbek, pierwotnie namalowany przez Picassa, a później zremasteryzowany na potrzeby wyścigu, zapadał w pamięć, i dlatego, że wyścig łączący trzy bratnie stolice - Berlin, Warszawę i Pragę - był dla mieszkańców trzech krajów sprawą ważną.

Przywiązanie - pana i Andreasa Pilgrima - do symboli?

Może trochę tak: bo przecież i ten gołąbek, i ten wyścig, i wreszcie ta czechosłowacka bajka, to wszystko były symbole, które przemawiały do wyobraźni dużej grupy ludzi. Zawsze mnie fascynowało, że choć każdy z krajów KDLu miał własne historie i obrazy, to były też symbole, które zyskiwały charakter ponadnarodowy. Takimi symbolami jest bajka o Żwirku i Muchomorku, ale i o Wilku i Zającu, a nawet o Kiwaczku, który szedł sobie z przyjacielem krokodylem Gieną przez świat, musząc sobie radzić ze złośliwością Szapoklaki.

Pojawienie się postaci z tych bajek w panów sztuce to wyraz prywatnej tęsknoty za dzieciństwem czy nowe wcielenie ostalgii?

Wyraz tęsknoty za światem, który przy wszystkich swoich fatalnych uwarunkowaniach był prostszy. Ale nie jest to typowa nostalgia - może raczej posłannictwo, by mówić o tamtym czasie. W przypadku pamięci historycznej nieustannie dokonują się różnego typu przewartościowania. Sam wychowywałem się w narracji o drugiej wojnie światowej utrzymującej, że wyzwolenie przyszło ze Wschodu, a nic w kraju specjalnie się nie działo: nie było AK, ale była Armia Ludowa, która przyszła z Armią Czerwoną. Później zaś mówiło się tylko o Armii Krajowej.... Jeszcze później narrację o drugiej wojnie zaczęto sprowadzać niemal wyłącznie do powstania warszawskiego, jakby nic ani przed nim, ani po nim się nie zdarzyło. Dziś zaś akcent kładzie się na żołnierzy wyklętych... Cały czas nie umiemy w Polsce odrzucić czarno-białego scenariusza: albo jest tak, albo tak. Dziś, po zmianie rządów, czeka nas pewno kolejne pisanie / przepisywanie historii.

W której na czele Solidarności już nie będzie stał elektryk z Gdańska...

Między innymi, ale przecież nie tylko. Od dłuższego czasu rysuje się nowe kontury Magdalenki i Okrągłego Stołu i nie sądzę, by teraz ktoś te kontury chciał wycierać - raczej zostaną zapełnione kolorem. I to bardzo wyrazistym. Jeśli piszemy z Pilgrimem o historii, to właśnie po to, by zwracać uwagę na jej niejednoznaczność, różnorodność narracji, zwłaszcza że wraz z odchodzeniem pokoleń ludzi, którzy pamiętają i wojnę, i komunizm, pole do manewrów dla nowych manipulacji będzie coraz większe.

W Niemczech, u Pilgrima, też się tak przepisuje historię?

Myślę, że tam sprawa jest może jeszcze trudniejsza. Pilgrim często powoływał się w myśleniu o historii na powieść Güntera Grassa "Idąc rakiem" ukazującą, jak - a może i dlaczego - w Niemczech Wschodnich rodzą się i odradzają tendencje nazistowskie i neonazistowskie, szczególnie wśród młodych ludzi. Niemcom z NRD po drugiej wojnie światowej nie dano możliwości przepracowania tego, co się wydarzyło między trzydziestym trzecim a czterdziestym piątym rokiem. Została im odgórnie narzucona pewna narracja odnośnie do tego, co się wówczas wydarzyło, rozpropagowano pewne oceny tych sytuacji, które już pierwsze pokolenie powojenne przyjęło, bo tak było najwygodniej. Pokolenie dzieci nie zapytało rodziców, bo zajęte było budowaniem demokratycznego kraju Niemców. A następne pokolenia już o wszystkim zapomniały. I rozliczenie z nazizmem nigdy w sposób sensowny nie zostało przeprowadzone.

I chyba też dlatego do dziś słyszymy o różnych piwnicach w Niemczech, w Austrii, w których tak zwane dobre rodziny, okazuje się, przechowują pamiątki po Hitlerze - o tym pisał na swój sposób Bernhard, o tym jest film Ulricha Seidla W piwnicy. Taka szybka i jedna narracja historii prowadzi często właśnie jedynie do ukrywania sympatii, z którymi nigdy się nie rozstaliśmy - czy to pod tynkami, czy to w piwnicach.

Prowadzimy tę rozmowę u pana w teatrze, przy łódzkiej ulicy Jaracza. Podobno po wojnie nie było tu kamienicy, w której w nocy nie byłoby słychać rozkuwanych tynków i pieców kaflowych w poszukiwaniu dobytku ukrytego przez dawnych żydowskich mieszkańców. Może napiszą panowie sztukę o tym, co pod tynki schowali dzisiejsi mieszkańcy tych domów?

To niewątpliwie wielki temat - na spektakl, na dramat - ale nie wiem, jak miałbym dziś dotknąć go moim dramatopisarstwem, by nie poobrażać, by za prosto nie prowokować. Mogę prowokować i obrażać dzisiejszych rządzących, mogę obrażać Ericha Honeckera, ale pisanie o tych najtragiczniejszych momentach historii ma dla mnie inny ciężar, między innymi za sprawą doświadczeń przy pracy nad Transferem!. Wówczas obcowaliśmy z tyloma osobistymi i tragicznymi historiami, również żydowskimi, że raz na zawsze zyskały one w moich oczach określony wymiar. Dramatopisarstwo moje i Pilgrima, przez dużą rolę groteski trudno się w ten wymiar wpasowuje.

Nie można groteskowo pisać o stodole w Jedwabnem.

Właśnie, choć przecież to jest i będzie jeden z ważniejszych tematów dla teatru. Zawsze znajdą się tacy, co będą utrzymywali, że stodoły nie podpalili Polacy, że to piorun. Ale o tym nie umiałbym napisać w sposób groteskowy. Zresztą nie znam udanych przykładów groteski czy komedii mającej za temat Zagładę bądź Hitlera.

Filmy Mela Brooksa?

Może. Ale nie jestem przekonany.

A w ogóle o ulicy Jaracza panowie napiszą?

Nie wiem, ale na pewno chcę, by Teatr Jaracza był też teatrem ulicy Jaracza. Kiedy tu zacząłem pracować, bez przerwy mi powtarzano, że tu jest niebezpiecznie, żeby nie nosić niczego czerwonego, bo to się kojarzy z klubem sportowym, który tu jest zwalczany... Można było odnieść wrażenie, że teatr znajdujący się w kwartale między Jaracza, Kilińskiego, Wschodnią i Narutowicza znajduje się w dziwnym miejscu, do którego ludzie boją się przyjeżdżać, kiedy jest późno, więc nie można grać po godzinie dwudziestej trzeciej... Jeśli się stanie przed teatrem, to doskonale można zobaczyć, jak bardzo dwie przestrzenie do siebie nie pasują, choć się ze sobą mieszają. Wspaniale wyremontowana fasada teatru Jaracza jest ze szkła i odbija zrujnowaną kamienicę z drugiej strony ulicy - projektant najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że ta fasada ukazuje nie tyle teatr, ile to, co znajduje się naprzeciwko teatru. Gdy się spojrzy na teatr, to odnosi się wrażenie, że teatr jest ruderą, bo nie widać luster, ale widać właśnie ten pustostan z naprzeciwka. I myślę, że ten obraz symbolicznie ukazuje sytuację Teatru Jaracza: chcąc się wyróżnić i odciąć od otaczającej go rzeczywistości, ten teatr jeszcze bardziej pokazuje, jak bardzo nie można uwolnić się od wyzwania dzielnicy.

Chcą państwo pokazać sąsiadom, co jest po drugiej stronie lustra?

Założyliśmy, że nie chodzą do teatru głównie z powodów finansowych. Rozdaliśmy więc - chodząc od mieszkania do mieszkania - ulotki gwarantujące znaczącą zniżkę dla widzów mieszkających w naszym sąsiedztwie. Przeszliśmy z koleżankami i kolegami z działu promocji bramy z ulic Kilińskiego, Wschodniej, Narutowicza uznając, że czym innym jest bycie odrzuconym, gdy się coś robi, a czym innym bycie odrzuconym, gdy się niczego nie proponuje. Rozmawialiśmy i zapraszaliśmy, jeśli nikogo nie zastaliśmy, to zostawialiśmy informację w drzwiach. Rozdaliśmy pięćset ulotek. Zakładałem, że przyjdą dwie, trzy osoby. Przyszło na spektakl ponad siedemdziesiąt osób, nikt nie wyszedł w trakcie przerwy, bo - widać - historia Baby Chanel i śpiewaczek z chóru Olśnienie zyskała uznanie naszych sąsiadów. W listopadzie akcję powtórzyliśmy ze spektaklem "Zwłoka', pewno powtórzymy w grudniu, a potem zastanowimy się, co dalej robić z naszymi nowymi widzami, bo ta sytuacja powinna się obrócić jeszcze w coś innego - nie tylko w przychodzenie sąsiadów do teatru.

To teatr wybiera spektakle dla sąsiadów?

Tak, bo wybieramy te tytuły, które - jak myślimy - mogą zachęcić do teatru, a nie zrazić. Pamiętajmy, że dla wielu z tych widzów to jest może pierwsza wizyta w teatrze, więc chcemy, by zrozumieli, że teatr to miejsce, w którym mogą również poczuć się dobrze.

A co z repertuaru mogłoby zrazić waszych sąsiadów do teatru?

Choćby "Przed odejściem w stan spoczynku" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego - właśnie z powodów, o których wcześniej mówiłem: Bernhard i trud rozdrapywania historii. Myślę, że nasza pierwsza premiera w tym sezonie: "Książę Niezłomny" w reżyserii Pawła Świątka, bo ten spektakl nie prowadzi opowieści w ten sposób, byśmy wszyscy, oglądając, świetnie się czuli...

Co jest największym wyzwaniem, gdy obejmuje się teatr, który przez dwie wcześniejsze dekady miał jednego dyrektora artystycznego?

Żeby ludzie nie używali słowa "zawsze". "Zawsze tak robiliśmy", "Zawsze tak było"...

To słowo nie padało w Starym Teatrze?

Nie. Tam się słyszało "Tak nie można", "Tak nie wypada". Ale Stary Teatr nie miał w powojennej historii dwudziestotrzyletniej dyrekcji, zwłaszcza w tak burzliwym okresie jak ten po osiemdziesiątym dziewiątym. Z tej perspektywy dwadzieścia trzy lata to prawie wiek. Pomyślmy, jak zmienił się w tym czasie sposób komunikowania - nikt dwadzieścia trzy lata temu nie miał chociażby telefonów komórkowych, nie było internetu, nie było projekcji, miało się wrażenie, że teatr ma być tylko miejscem dla piękna i dobra. Dziś zadania dla teatru mogą być inne. I takim zadaniom chciałbym sprostać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji