Artykuły

Z niczego w nic

"Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Marek Oramus w Gazecie Polskiej.

Jakąż rozkoszą jest dziś zasiąść na widowni teatralnej i stwierdzić, że nic się nie zmieniło: widzowie nie posilają się w trakcie spektaklu (choć niektórzy popijają wodę z butelek), a kurtyna po dawnemu podjeżdża w górę. Teatr pozostał ostatnim miejscem, gdzie nie grzmią surmy archanielskie i gdzie widza nie atakują natrętne reklamy. Przedstawienie "Na szczytach panuje cisza" w reżyserii Krystiana Lupy idzie nawet w drugą stronę: zanim padnie pierwsze słowo, trwa długotrwałe układanie sztućców i talerzy na stole, nikomu tu się nie śpieszy, aktorzy niekiedy siedzą nieruchomo i przyglądają się widowni. Ot, relikt z epoki, kiedy wszyscy jeszcze mieli na wszystko czas.

Możliwe jednak, że znaleźliśmy się w enklawie stworzonej przez ludzi, którym takie tempo życia odpowiada i którzy z premedytacją w ten sposób egzystują. Pisarz i Żona Pisarza, mieszkający w pożydowskim domu u podnóża niemieckich Alp, celebrują porządek dnia i podejmują gości, którzy zjeżdżają do wielkiego Moritza Meistera. Światowej sławy i rangi literat ukończył właśnie wiekopomne dzieło i o tym głównie się mówi. Żona Pisarza rozwodzi się, jaka to ulga, bo było ciężko, Pisarz raz po raz opowiada wątki z dzieła i cytuje sam siebie, a doktorantka z Heidelbergu zadaje mu pytania do swej dysertacji. Gdy te elementy złożą się w całość, widz dochodzi do wniosku, że Meister (czyli Mistrz) spłodził nie arcydzieło, a humbug i że jest to artysta dość pokraczny, niczym nieuzasadniający opinii o swej wielkości i geniuszu.

De facto Pisarz i Żona Pisarza (bardzo dobre role Władysława Kowalskiego i Mai Komorowskiej) odgrywają teatr w teatrze: udają znakomitego twórcę i jego żonę tak, jak sobie wyobrażają własne opromienione świetnością wizerunki. Ich goście dostosowują się do tego, gdyż w istnej świątyni sztuki, jaką jest dom Pisarza, należy się odpowiednio zachowywać. Panuje coś w rodzaju kultu, z którego wyłamuje się tylko listonosz (niesamowicie komiczna scena w wykonaniu Marcina Tyrola). Pisarz musi już mówić samymi aforyzmami i na każdy temat mieć świeże, odkrywcze zdanie. Wygłasza te androny z największym przekonaniem, a Żona, też artystka, mu wtóruje. Zna się na twórczości męża lepiej niż on sam i wręcz dyktuje doktorantce do kajetu gotowe zdania. Nad całością unosi się atmosfera egzaltacji, przerywana drobnymi incydentami, gdy Pisarz, nie mogąc znieść tej sztuczności, walnie stołem albo przewróci fotel.

W spektaklu Lupy widzimy więc ofiary zafałszowania mechanizmu awansu w kulturze, mianowania idoli nie na podstawie rzeczywistej wartości ich dzieł i wypowiedzi, ale czynników pozaartystycznych: stażu, wieku, poglądów, "zasług" etc. Całkiem możliwe, że środowisko "kulturalne" solidarnie wykreowało takiego idola, na jakiego czuło zapotrzebowanie. Znamienna jest tu rola czynników "naukowych", wyróżniających pozoranta zaproszeniami na wykłady, odczyty i sesje. Doktorantka prominentnego Heidelbergu zadaje Meisterowi tak głupie pytania, że zakrawa to na groteskę; przy tym jego odpowiedzi kompletnie jej nie interesują.

Pisarz kiedyś miał kompleks niskiego pochodzenia, ale już się go pozbył, a nawet uznał za powód do chwały. "Ja naprawdę wydźwignąłem się z niczego!" - stwierdza, sumując swą drogę artystyczną. Niekiedy wśród bełkotu trafiają mu się frazy godne rozważenia, jak ta o geniuszach, których szybciej przybywa, niż ich unicestwiają, albo o działach kultury i ich roli w kreowaniu pisarzy. Z reguły jednak Pisarz wypowiada uwagi banalne oraz wątpliwe, wśród których na zasadzie przypadku trafia się czasem rzecz ironiczna. Wszystko to zostało jak należy zagrane i wygrane, a oprócz słowa aktorzy świetnie posługują się gestem, mimiką i - co w teatrze nieczęste - milczeniem.

Sztuka Thomasa Bernharda pochodzi z roku 1981, a więc z epoki przedkomputerowej, kiedy sztuczne kreowanie wielkości artystycznych nie przebiegało z taką biegłością jak dziś. Polska widownia może z przedstawienia Lupy wyciągnąć dwa wnioski: że nie opłaca się czytać książek, bo ich autorzy to zera, albo że należy się z wielką podejrzliwością przyglądać znakomitościom lansowanym przez niektóre gazety. Ten drugi wydaje się bardziej właściwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji