Artykuły

Perspektywy nowoczesnego teatru

W październiku i listopadzie publiczność lubelska mogła zapoznać się z Reminiscencjami Józefa Szajny. Wybitny twórca o różnokierunkowych zainteresowaniach, mieszczących się w elastycznych ramach nowoczesnego teatru i plastyki, przez jednych uznawany za „najbardziej frapującego artystę wśród polskich scenografów okresu powojennego”, z zaciekłą niechęcią potępiany przez drugich za niszczenie ustalonych konwencji, Szajna wystąpił w Lublinie z rodzajem inscenizacji, w której funkcję aktora pełnił sam widz.

Do wyodrębnionej części sali wystawowej BWA prowadziła brama w kształcie ludzkiego torsu, w którą wpisywała się, oddalona o kilka metrów, ogromna fotografia mężczyzny w obozowym pasiaku, o skupionej, dramatycznie napiętej twarzy. Sylwetowe popiersia – niby tarcze strzelnicze ze styropianu – małe, do kolan, i wielkie, przewyższające wzrost przeciętnego człowieka, organizowały poruszanie się widza. Środek sali gęstniał prętami sztalug z przypiętymi doń, nadpalonymi zdjęciami artystów, pomordowanych w czasie ostatniej wojny. W innym miejscu – drewniane, okręcone drutem szkielety do rzeźb, które nie zdążyły powstać. Nieco z boku czerniła się wielka komora z manekinami o rozbitych twarzach – w których paliły się żarówki, z których wypełzały gumowe węże masek przeciwgazowych...

Szajna, więzień Oświęcimia i Buchenwaldu, przypomniał rzeczywistość – w której kiedyś musiał uczestniczyć – bez nadmiernego odwoływania się do złożonej metaforyki, bez narzucających się tu chwytów z zasobnego worka fikcji artystycznych. Przywołał realność tamtego świata realnymi, gotowymi przedmiotami, mechaniczną reprodukcją fotograficzną, cytatem z rejestrów śmierci.

Moc konkretu posiadały również obrazy Szajny pokazane wraz ze zdjęciami ze spektakli i projektami kostiumów w drugiej części sali wystawowej. To były, niemal rzeźbiarsko wymodelowane, okaleczone, sprowadzone do materii w stanie biologicznego rozkładu, ludzkie popiersia, kadłuby, części, o kolorach gliniastych, zielonkawych, trupich. Były przypomnieniem, groźbą i donośnym krzykiem ostrzeżenia. Korzystając z obecności Józefa Szajny w Lublinie – współtwórcy Teatru Ludowego w Nowej Hucie i w latach 1963-66 dyrektora tej placówki, a obecnie scenografa i reżysera Teatru Starego w Krakowie – pracownicy redakcji, Ireneusz J. Kamiński i Maciej Podgórski, przeprowadzili z artystą rozmowę, której fragmenty publikujemy.

*

Jest Pan reżyserem, scenografem i malarzem, autorem najbardziej zdecydowanych, niekonwencjonalnych inscenizacji teatralnych powojennego ćwierćwiecza, którymi – najogólniej rzecz biorąc – rządziła surrealistyczna metafora. Pańskie przedstawienia są wieloznaczne, łączą w sobie elementy grozy i komizmu, fantastykę i realizm, subtelność z ostrością widzenia. Szokuje Pan publiczność, choć nie tylko ją. Z roku na rok coraz mocniej uderza Pan w teatr konwencjonalny, nawet zwolennicy Meyerholda byli wzburzeni Rewizorem z 1963 r.: gołe brzuchy aktorów, usadowionych na sedesach czy blaszanych wannach, i ta słynna już, błądząca po scenie koza, oraz przekształcenie klasycznej, bądź co bądź, komedii w groźną groteskę – tego było za wiele nawet dla niejednego ze zblazowanych krytyków. Okrzyczano Pana niszczycielem teatru w imię plastyki, a zarzut ten powtarzany jeszcze. Emancypacja strony wizualnej przedstawienia teatralnego, nasycenie jej złożonym systemem znaczeń ideowych, mówiąc jeszcze inaczej – włączenie scenografii w strukturę ideowo-artystyczną spektaklu, a więc to wszystko, co po części określa Pańską koncepcję teatru, posłużyło, zdaje się, do sformułowania owego zarzutu?

Zarzut, że chcę zniszczyć teatr konwencjonalny, jest prawdą, a potwierdza to moja praktyka twórcza. Przyszedłem do teatru z zewnątrz ze świadomością, że sztuka czy w ogóle cywilizacja XX wieku opiera się na obrazie. A więc teatr, aby żyć, musi również być obrazem, widowiskiem. Teatr słowa znalazł dobre miejsce w radiu, telewizja przejmuje teatr konwencjonalny, aktorsko-literacki... A zresztą: czy ja muszę niszczyć taki teatr, jeśli on na naszych oczach umiera śmiercią naturalną, w asyście wycieczkowej czy szkolnej jedynie widowni?! Ten teatr jest opóźniony w stosunku do nowoczesnej plastyki, muzyki i architektury o dobre 60-70 lat... Jeśli utożsamimy teatr z miejscem realizacji interesów grup literackich, aktorskich i reżyserskich, to zatracimy możliwość aktu twórczego w teatrze! Komu ma służyć teatr inny, twórczy, bo o taki powinniśmy walczyć? Odbiorcy, to jasne. A na taką służbę składają się wszystkie elementy teatru: tekst dramaturgiczny, aktorstwo, reżyseria, scenografia, słowem: zaaranżowane „dzianie się” Witkacego. Opowiadam się za teatrem zintegrowanym, za emancypowaniem wizualnej strony teatru, tak do niedawna zaniedbywanej. Uciekł czas, kiedy jeden reflektor, konturujący deklamującego aktora, czynił teatr. Wystarczyło zgasić reflektor, aby teatr zniknął w radiu... Nasz czas biegnie szybko, choć pokrętnie, wczorajsze nowatorstwo dziś trąci banałem, który jeśli honorowany, nie pozwala dostrzec złożoności życia. Zadaniem osobowości twórczych jest rozbijanie banałów.

Dorzeczne w tym miejscu będzie chyba przypomnienie słów Levi-Straussa o konieczności korygowania przez człowieka historycznych i niedoskonałych struktur, w których żyje, a co udaje się tylko wówczas, jeśli dynamiczne jednostki uwalniają się od przyjętych norm, aby je skutecznie zaatakować... Żyjemy w świecie powikłanym i bogatym w nadajniki wrażeń i wszelakich informacji, pojawia się więc potrzeba teatru, który w tym natłoku będzie dostrzegalny i zarazem zdolny do porządkowania rzeczywistości, choćby przez ujawniania jej spraw istotnych. Bo zadanie artysty to także – powtarzając za Michel Ragonem – donner voir, dać widzieć.

Tak, przez negację do afirmacji... I w tym kierunku chyba działam. Afirmacja przez afirmację – cóż to może dać w teatrze?

Mówił Pan o teatrze twórczym, zogniskowanym wokół osobowości, mającej określoną postawę wobec rzeczywistości... Na teatr składa się również słowo tekstu dramaturgicznego, bywają przy tym teksty zaopatrzone w wyczerpujące didaskalia, kreślące koncepcję przedstawienia; tak jest np. u Różewicza. Z jednej więc strony słowo i zawarta w tekście dramatu autorska koncepcja teatru, z drugiej zaś ta osobowość twórcza z własnym zasobem idei inscenizacyjnych. Chodzi więc o moralną możliwość dokonywania modyfikacji tekstów dramaturgicznych przez ludzi teatru. Zrozumiałe, że dobra literatura to twór wieloznaczny i dlatego właśnie można stale na nowo odczytywać np. Hamleta. Najszersza wiązka znaczeń dzieła literackiego ma jednak pewne granice, poza którymi zaczyna się coś innego.
 

Mnie nie interesuje teatr literacki czy interpretacyjny, lecz teatr autonomiczny, nie ilustrujący tekstów literatów, teatr, w którym wartości podmiotu, czyli osobowości realizatora, przenikają w dramat sceniczny. Poza tym: mnie nikt autora nie narzuca, sam go wybieram, a więc muszą między nami istnieć jakieś więzi – psychiczne, światopoglądowe, wyobraźni. Nigdy jednak nie zgodziłbym się na rolę biernego ilustratora cudzych treści. Wydaje mi się, że wzięcie konkretnej sztuki na warsztat teatralny jest zaproszeniem autora do współpracy przez animatora... Tak, to najlepsze słowo. Mając uprawnienia reżyserskie, nie uważam się za reżysera – to określenie trąci profesją – a właśnie za animatora, kogoś, kto uruchamia przedstawienie. Nie potrafię zakreślić moralnych granic uprawnień animatora... Jest mi też obce reprodukowanie innych wzorów, najbardziej nawet szacownych, takich np., jakie powielają tak zwani 50- czy 60-letni dziś uczniowie Leona Schillera. Znamy znakomite przedstawienia historyczne, ale jaka z nich nauka dla naszej współczesności, jaka ich moc oddziaływania na tę współczesność, w której modele życia i myślenia podlegają innym i wielkim ciśnieniom? Teatr dzisiejszy, teatr nowoczesny, musi odpowiedzieć na pytania swego czasu, na pytania ogromnej wagi. Przewyższają one – to zastrzeżenie także po własnym adresem – nasze odpowiedzi, ale przecież sztuka nie sprowadza się li tylko do podsuwania rozwiązań, ale również, a właściwie przede wszystkim, do stawiania problemów i znaków zapytania w sposób ostry i dźwięczny – przy pomocy wszelkich dostępnych środków. A tymczasem teatr, kiedy spojrzymy nań z dystansu, przypomina „Desę”, która handluje cudzymi rzeczami, antykami. Jego istnienie podsyca mało wymagająca publiczność... Obserwuję dużą bierność na zewnątrz i wewnątrz teatru, więc ją atakuję, co w moim teatrze ujawnia się często pod postacią mocno drastyczną i wyłamującą się z obiegowych klasyfikacji. Dlatego przyczepiono do stylistyki moich inscenizacji określenie szajnizm. Co to znaczy, nie wiem. Wiem natomiast, że twórca nie może przystać na banał, na unifikację, zglajszachtowanie na różnych płaszczyznach. Źródła takiej postawy tkwią zapewne i w moim życiorysie.

 Zdaje się to potwierdzać Pańska wystawa w BWA...

Tak, chyba tak... Obnażając bierność, wynikającą z cynizmu, ciągle zapędzam się w realizację własnych konieczności. Czy wobec tego mogę mówić o swoim działaniu jako o zawodzie, profesji? Jedno wydaje się pewne: jeśli jestem człowiekiem teatru, to tylko o tyle, o ile jestem człowiekiem z zewnątrz teatru.
 

Zarówno realizacje teatralne, jak i wspomniana wystawa, pozwalają widzieć Pańską działalność twórczą w nurcie integrującym różne dyscypliny artystyczne, co jest trendem właściwym dla najciekawszych poczynań na obszarze sztuki nowoczesnej. Eksperymentuje się nawet w dziedzinie literatury, że przypomnimy tylko tzw. literaturę na 6 telefonów. Inna sprawa: identyfikowanie przez Pana XX wieku z obrazową formą przekazu nasuwa podejrzenie co do bezpotrzebności tworzywa słownego w teatrze. Czy więc myśli Pan o teatrze gestu, obrazu tylko?

 Obrazu ruchomego, z głosem i treściami przezeń przekazywanymi. Nie myślę o pantomimie... Nie ode mnie w końcu zależy, że czyn jest dziś silniejszy niż słowo, które należało do wieku XIX – wtedy miało moc działania.

 Czyn to „dzianie się” sceniczne?

Tak, ale nie publicystyka, czyli rodzaj pozaartystycznego drażnienia, które daje czasami lepsze lub gorsze kupony.

Pańska wystawa, pokazana uprzednio w warszawskiej „Galerii Współczesnej” Boguckich, wzbudziła, jak nam wiadomo, niezwykłe zainteresowanie, miała nie notowaną od lat frekwencję. W swojej ekspresji jest to wystawa przytłaczająca, groźna, mówiąca o uprzedmiotowieniu człowieka. Jak Pański teatr, uderza.

Nie widzę dziś miejsca dla sztuki ugłaskanej czy głaszczącej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji