Artykuły

Granice eksperymentu

SIERPNIOWY program telewizyjny nie dorównuje lipcowemu. Nie starczyło oddechu na całe lato. Można to było także zauważyć w ostatnim tygodniu tego miesiąca. Piętą achillesową TV jest wciąż publicystyka. Nie potrafiła nasza TV w tym tygodniu odpowiednio wyeksponować 25 rocznicy Września. Sama transmisja uroczystości z Bytomia i program publicystyczny, nadany o kilka dni wcześniej tu jeszcze nie wystarczy. Dość szare i jałowe były też publicystyczne programy gospodarcze. Nawet w dziedzinie popularyzacji nauki obserwujemy pewien krok wstecz. Przygotowany przez Wszechnicę Telewizyjną program p.t. "Czas" zgubił się w efektach i efekcikach, w pozornej literackości i ładnej formie, nie dając w końcu wyjaśnienia czym jest pojęcie czasu według najnowszych poglądów uczonych. A to jest przecież podstawowym i głównym zadaniem programów popularnonaukowych. W tych warunkach najlepszym programem publicystycznym tygodnia był portret wielkiego pisarza niemieckiego ARNOLDA ZWEIGA, nadany w ramach cyklu "Portrety" ze wstępem Wilhelma Szewczyka. Tu wkraczamy już jednak w pogranicze publicystyki i programu artystycznego. Ten zaś jest od dawna głównym atutem naszej TV. Odnotować należy w tym tygodniu obserwowaną już od pewnego czasu dbałość o programy muzyczne. Jest to godne uznania novum, które przyczynia się do upowszechnienia muzyki wśród miliona widzów. Wielką przyjemnością był dla melomanów koncert Orkiestry Kameralnej z Poznania pod dyrekcją Roberta Satanowskiego. Ten młody zespół zdobył już sobie bardzo dobre imię w kraju i za granicą. Występował on w maju we Francji i uzyskał tam wysoką ocenę krytyki i publiczności. Teraz mogli usłyszeć utwory muzyki dawnej w jego wykonaniu słuchacze i widzowie z całego kraju.

Cennym programem był także nadany w łamach cyklu "Wybitni artyści polscy" recital A. Bachledy, program prowadził bardzo dobrze Zygmunt Mycielski, akompaniował prof. Jerzy Lefeld. Wreszcie miłą niespodzianką był dla miłośników muzyki nadany w niedzielę program pt. "Prezentujemy młodych", zobaczyliśmy i usłyszeliśmy trójkę młodych wykonawców: wiolonczelistkę, klawesynistkę i śpiewaka, zaprezentowanych przez naszą wybitną pianistkę Barbarę Hesse-Bukowską. Ze szczególnym zainteresowaniem słuchaliśmy występu młodziutkiej klawesynistki Stefańskiej-Łukowicz, która odziedziczyła wybitny talent po matce (słynnej pianistce Halinie Czerny-Stefańskiej), po ojcu (Ludwiku Stefańskim) i całej tak muzykalnej rodzinie. Przybywa nam w jej osobie bardzo ciekawy talent muzyczny.

WCIĄŻ jednak największą atrakcją programu telewizyjnego są przedstawienia teatralne. Było ich w ubiegłym tygodniu trzy. "Kobra" zaprezentowała "Pociąg widmo" Ridleya, sztukę znaną nam sprzed kilku lat ze sceny. Może to osłabiło jej atrakcyjność dla tych, którzy ten utwór znali. Odpadło bowiem zaskoczenie niespodziewanym rozwiązaniem, tak ważne w utworach sensacyjnych. Przedstawienie, wyreżyserowane starannie przez Jana Kulczyńskiego i grane przez dobrych aktorów, poza efektami słuchowymi, nie wywarło większego wrażenia. Pozostałe dwa spektakle nadane zostały z Krakowa w ramach telewizyjnego festiwalu teatralnego.

Pierwszym z nich był "Koniec księgi VI", sztuka Jerzego Broszkiewicza o Koperniku, przygotowana przez Stary Teatr im. Modrzejewskiej w reżyserii Józefa Grudy i scenografii Jana Kosińskiego. Poprzedził to przedstawienie inteligentny wstęp kierownika literackiego Starego Teatru Henryka Voglera, który dobrze wprowadził telewidzów w problematykę utworu. Widziałem przedstawienie "Końca księgi VI" na scenie Teatru Kameralnego w Warszawie i muszę przyznać, że spektakl krakowski ukazuje sztukę w lepszym świetle. Nie znaczy to, aby zarzuty wysunięte pod jej adresem nie pozostawały w mocy. Nadal twierdzę,, że jest to utwór przegadany, pozbawiony ostrego konfliktu dramatycznego i zasadniczego spięcia ideowego. Henryk Vogler zestawiał "Koniec księgi VI" z "Życiem Galileusza" Brechta i "Fizykami" Dürrenmatta. Oczywiście daleko sztuce Broszkiewicza do tamtych dzieł, bądź co bądź wybitnych.

Teatr Stary uratował jednak pewne wartości sztuki Broszkiewicza, zaprzepaszczone w spektaklu warszawskim. Stało się tak dzięki bardzo wnikliwej reżyserii Józefa Grudy i dobrej grze aktorów. Zachowane zostały walory dialogu, brzmiącego w tym przedstawieniu prawdziwie, chwilami nawet ciekawie. Wśród wykonawców wymienić należy przede wszystkim Kazimierza Fabisiaka w roli Dantyszka, lecz także Martę Stebnicką, Jolantę Hanisz, Zygmunta Hobota, Barbarę Bossak; najtrudniejsze zadanie miał Ryszard Filipski. Grał on samego Kopernika, który jest w sztuce postacią bladą, anemiczną, rezonerską. Autor nie pokazał go w starciu z otoczeniem i ze światem, nie dał mu możliwości ujawnienia wielkiej wiedzy, horyzontów myślowych i intelektu, jakże więc miał go zagrać aktor. Mimo to Ryszard Filipski wybrnął z tej trudnej roli obronną ręką. Uwierzyliśmy w końcu, że ten Kopernik był człowiekiem światłym i mądrym, choć raczej nudnym. Wzbudzał szacunek, choć nie budził sympatii. Dodajmy do tego, że pewne wady sztuki, bardzo dotkliwe na scenie, zostały jakby zniwelowane w spektaklu telewizyjnym. Sztuka napisana jest w dwóch planach. I to, co raziło w przedstawieniu teatralnym było bardziej zrozumiałe w spektaklu telewizyjnym. Na scenie trudno było oglądać równocześnie dwa plany. Rozpraszało to uwagę widzów.

Zupełnie inaczej było w wypadku transmisji spektaklu "Rewizora" z Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Pisaliśmy już o tym dziwacznym przedstawieniu w "Trybunie Ludu" po jego premierze. I pisaliśmy bardzo krytycznie. Jest to bowiem typowa inscenizacja, która w poszukiwaniu nowinek i ekstrawagancji zniszczyła najcenniejsze wartości dzieła. Telewizja jest bezlitosna. Kamery ujawniły więc z jeszcze większą ostrością tę smutną prawdę. Inscenizator tego przedstawienia, Józef Szajna, znęca się nad Gogolem bez litości. Wprawdzie Jerzy Bober, który wygłosił słowo wstępne przed przedstawieniem, usiłował bronić koncepcji inscenizatora, tłumacząc, że słusznie nie wkroczył on na szlak swoich poprzedników, poszukiwał czegoś nowego, chciał dać "śmiech, sięgający poza konkretną epokę", potraktować komedię Gogola, jak sztukę Majakowskiego itd., ale wcale mnie nie przekonał.

"Rewizor" jest genialną komedią realistyczną i przemawia najmocniej wtedy, kiedy umiejscowiony jest konkretnie w epoce, w której autor sztukę umieścił. Kamera nie cierpi kłamstwa, ani abstrakcji. Nie można absolutnie zrozumieć dlaczego Horodniczy lata po scenie z gołym pępkiem i obdarty, dlaczego w jego mieszkaniu goście siadają na sedesach, czy nasiadówkach, zamiast na krzesłach, dlaczego jego córka nosi dziwaczny strój z setek pończoch, zamiast zwyczajnej sukni itp., itd. Zniszczony został w tym przedstawieniu społeczny sens "Rewizora", stępione zostało zupełnie jego satyryczne ostrze i tylko niekiedy udało się aktorom uratować fragmenty znakomitego dialogu Gogola. W dodatku to, co oglądane z pewnej odległości na scenie mogło wydać się umowną konwencją artystyczną było w ogromnym zbliżeniu, jakie daje kamera, nie do zniesienia. W końcu zaś w braku kompozycji przestrzennej obrazu i barwy znikły nawet te walory plastyczne, jakie zwracały chwilami uwagę widzów na sali teatralnej.

I tu trzeba powiedzieć kilka gorzkich słów pod adresem organizatorów telewizyjnego festiwalu. Nieudany eksperyment w awangardowym teatrze może się zawsze zdarzyć. Obejrzy go kilka tysięcy ludzi i na tym koniec. Ale przejmowanie takiego przedstawienia do programu telewizyjnego i nadawanie go dla milionów widzów jest czynem szkodliwym, ukazującym w bardzo złym świetle wielkie dzieło klasyka literatury rosyjskiej i depopularyzującym istotną część dorobku światowej kultury. Naprawić to dziwactwo można jedynie przez przygotowanie wzorowego przedstawienia tej świetnej komedii satyrycznej w wykonaniu najlepszych aktorów. Trzeba zresztą na marginesie dodać, że aktorzy nowohuckiego przedstawienia "Rewizora" nie ponoszą wcale odpowiedzialności za fiasko tego spektaklu. Niektórzy z nich z prawdziwym talentem i wielkim wysiłkiem usiłowali ratować, co się dało. Przede wszystkim Franciszek Pieczka w roli Horodniczego, lecz także Bronisława Gerson-Dobrowolska, jako żona i Anna Lutosławska (córka). Nie mogli jednak wiele zdziałać przeciw reżyserowi i scenografowi w jednej osobie, który konsekwentnie unicestwiał efekt przedstawienia.

Nie chciałbym, aby ten przegląd kończył się akcentem tak smutnym. Muszę więc jeszcze wspomnieć, że wiele przyjemności sprawił sobotni "Miks" z Aliną Janowską, Marianem Załuckim i Janem Kobuszewskim na czele, lepszy bez wątpienia od niedzielnego programu rozrywkowego, nadanego z Katowic. Miłośnicy sportu obejrzeli zaś pewno z zainteresowaniem program "Kuźni Olimpijskiej" o przygotowaniach do Igrzysk w Tokio.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji