Artykuły

Król hipsterów. Rozmowa z Piotrem Rowickim

- Dziennik był zaprzeczeniem martyrologicznych polskich opowieści. Był o miłości do kobiet, do muzyki, do ubrań, do życia. Był inteligentny, dowcipny, zgryźliwy, szyderczy, przenikliwy, dalekowzroczny. O życiu w komunizmie, o upadku narodu i obyczajów, o chamstwie, o tym, do czego to wszystko zmierza. No i ten główny bohater, co za gość, po prostu król życia - Justynie Jaworskiej opowiada Piotr Rowicki.

Justyna Jaworska: Pisał pan na rozmaite tematy, także te zadane, ale mam wrażenie, że postać Tyrmanda jest panu szczególnie bliska, choć nie był to facet jednoznacznie sympatyczny. Łatwo było wejść w jego skórę?

Piotr Rowicki: Tak. Tyrmand nie był zadany ani zlecony. Tyrmand był gdzieś z głowy. Z fascynacji, zachwytu nad dziełem i autorem. Z pewnej nawet obsesji. Mam kilku takich autorów i parę książek, które nie dają mi spokoju. Jednym z nich jest Tyrmand i - co chyba widać i słychać w sztuce - jego "Dziennik 1954". Przeczytałem go po raz pierwszy dawno temu, nic nie wiedząc na temat autora. Fantastyczna książka, pomyślałem, nikt tak nie pisał o tamtych czasach, o tamtym roku, zdawać by się mogło mrocznym, stalinowskim, depresyjnym. Dziennik był zaprzeczeniem martyrologicznych polskich opowieści. Był o miłości do kobiet, do muzyki, do ubrań, do życia. Był inteligentny, dowcipny, zgryźliwy, szyderczy, przenikliwy, dalekowzroczny. O życiu w komunizmie, o upadku narodu i obyczajów, o chamstwie, o tym, do czego to wszystko zmierza. No i ten główny bohater, co za gość, po prostu król życia. Teraz wiem już trochę więcej o autorze, o jego sile autokreacyjnej i o tym, że niektóre fragmenty prawdopodobnie pisane były znacznie później. Wiem też, że Tyrmand nie był tak dowcipny i tak genialny, jak się przedstawiał. I może dlatego, że wyzbyłem się pewnych młodzieńczych iluzji i naiwności, sztuka nie powstawała na kolanach. Momentami obchodzę się z autorem "Złego" dość brutalnie, żeby nie powiedzieć paskudnie.

Tymczasem pański bohater stał się modny (zatryumfował zza grobu, można powiedzieć) i wznowiono mu już chyba wszystko, łącznie z dawnymi felietonami.

I bardzo dobrze. Popieram tę modę, bo dziś mało mód na mądre rzeczy, a już moda na literaturę to ewenement.

Ja chyba najbardziej lubię "Filipa" i "Życie towarzyskie i uczuciowe".

"Filip" to druga po Dzienniku rzecz, która przetrwała próbę czasu. Znakomity materiał na film. Nigdy natomiast nie udało mi się przebrnąć przez "Złego". Może i jest dobry, ale ja nie widzę tam dla siebie nic ciekawego. Wydaje mi się, że Tyrmand również nie miał do niego nabożnego stosunku. To była książka, która miała mu dać sławę i pieniądze. I dała.

Robi się teraz z Tyrmanda patrona "hipster-prawicy". To są trochę żarty, ale mam wrażenie, że płomienna przemowa do hipsterów z pańskiej sztuki jest na serio. Jakoś mnie to wzruszyło, bo ze stylizującej się młodzieży łatwo się śmiać, trudniej ją docenić za odwagę i wysiłek autokreacji. Nie mówiąc już o tym, że to właśnie ona chodzi do teatru...

Tak, to bardzo poważny żart i mam nadzieję, że tak zostanie odczytany. Taki trochę zgryźliwy i szyderczy apel w stylu Tyrmanda, który mówi: "Strzyżcie się i gólcie, zapuszczajcie brody, bądźcie sobą, nawet jeśli wydaje się wam, że jesteście nikim. Nawet jeśli naprawdę jesteście nikim. Bądźcie sobą". Wyobraziłem sobie, kim byłby i co robiłby Leopold Tyrmand dziś. Doszedłem do wniosku, że byłby bardzo szczęśliwy, bogaty i sławny z jego talentem do autokreacji w czasach permanentnej autokreacji, spokojnie mógłby ścigać się ze Szczepanem Twardochem na coraz to nowsze i bardziej wypasione fury. Byłby królem hipsterów, kreatorem, celebrytą, blogerem, twarzą kolorowych pism, komentatorem spraw wszelkich i niekoniecznie zajmowałby się polityką. Przypuszczam też, że nie miałby nic wspólnego z dzisiejszą prawicą. Wyśmiałby ją i wyszydził jak komunizm.

A gdyby to jego wyszydzono?

Uważam, że Tyrmand miał pecha, nie trafił na odpowiedni czas ani miejsce. Ani w Polsce, ani w Stanach. Nie pasował nigdzie, odstawał, tu zbyt kolorowy, tam zbyt czarno-biały. Tak naprawdę nie wiem, może to, co sobie wyobraziłem, jest kompletną bzdurą i Tyrmand do dzisiaj też by nie pasował.

Za to jego Ameryka przyszła do nas, nie ma pan wrażenia?

To ciekawe pytanie, nie pomyślałem o tym. Tylko która Ameryka? Ta od Rycerzy Steka & Burgera? A może ta, w której każdy windziarz jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi i tylko krok dzieli go od bycia milionerem? Dumna, wolna, miejsce nieskończonych możliwości czy może raczej ta mniej przyjazna, z nocnym ogniskiem i dziwnymi panami w spiczastych kapturach? Tyrmand został przez Amerykę odrzucony, bo był dla lewicującej i zafascynowanej komunizmem inteligencji tamtejszej zbyt konserwatywny, zachowawczy, wręcz wsteczny. Pisał o swoim rozczarowaniu amerykańską tandetą, pogonią za pieniędzmi, samochodami i generalną tandetą i głupotą. Nie tak sobie ją wyobrażał, kiedy był jeszcze w Warszawie. Jego inteligencja, błyskotliwość, humor, polot nie były w Ameryce nikomu do niczego potrzebne. On jako osoba, jako pisarz, dziennikarz nie był potrzebny. Myślę, że taka Ameryka, jaką on sobie wyśnił i wymarzył, nigdy nie istniała i nigdy nie będzie istnieć.

Radosław Paczocha miał takiego pecha, że napisał swoją sztukę o Broniewskim tuż po publikacji biografii Mariusza Urbanka i potem musiał się tłumaczyć, że nie zrobił jej adaptacji. Pan robi adaptacje, choćby filmów. Jaki jest pański patent na to, żeby się odbić od źródeł?

O Tyrmandzie Urbanek również napisał, więc może ja też powinienem się wytłumaczyć, że nie robiłem w tym wypadku adaptacji. Jeśli już, to adaptację życia Leopolda Tyrmanda. Są tam sytuacje, miejsca i osoby, które nie miały miejsca i są wytworem mojej wyobraźni. Co nie oznacza jednak, że są niemożliwe i wykluczone.

Patentu na adaptacje nie posiadam. I nie ze wszystkich jestem zadowolony. Za każdym razem jest to całkiem inna praca. Osobiście wolę tworzyć coś z niczego, od nowa. I nie mieć nad sobą terminów, recenzentów, reżyserów, zleceniodawców. To jednak jest jakaś blokada w podświadomości: chęć napisania czegoś zgodnego z oczekiwaniami. Wtedy naprawdę łatwo się wyłożyć. Niemniej dzisiejszy polski teatr jest zdominowany przez adaptacje i sztuki oparte na inspiracjach filmowych czy książkowych. Chcąc robić cokolwiek i istnieć jako autor, podejmuję się adaptacji i bywa, że jest to działanie bardzo twórcze i rozwijające. Tak było na przykład przy ostatniej pracy nad reportażami Marcina Kąckiego "Białystok. Biała siła, czarna pamięć". Nie wiem, czy w ogóle można nazwać to adaptacją, powstali bohaterowie i sytuacje, których w książce nie ma. Są skompilowani, połączeni z kilku bohaterów, wymieszani, a czasem wymyśleni całkiem od nowa. Historie są w duchu tych reportaży i z nich czerpią, ale sztuka teatralna idzie dalej, bardziej wykrzywia rzeczywistość, bardziej tumani, bardziej przestrasza i chyba bardziej śmieszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji