Artykuły

Grządki czerwonych kopyt

"Słoneczny pokój" w reż. Mariusza Wojciechowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Aż dziw, że w seansie "Słoneczny pokój", aktor Wojciechowski i aktor Zawadzki nie przechodzą ze sobą na: ty, filozof. Na przykład: Ty, Hegel, rozstrzygnijmy kwestię istnienia piekła w cieniu logiki Arystotelesa! Dobra, Heideggerze, rozstrzygnijmy!... Dziw, że tak nie jest, bo zwyczajnego "cześć" nie mówią po ludzku, lecz wygłaszają tak, jakby kontemplowali obroty planet. Pęcznieją w nich studnie bez dna. Z każdym słowem narasta nadmiar głębin.

W diamencie rysa, co dla świata istnieje tylko pod mikroskopem - jest śmiercią diamentu. Fiasko, wyrok nieodwracalny, kciuk i wartość - w dół. A zdawać by się mogło, że jeśli to, co zbędne, jest skrajnie małe, to aż takich mocy mieć nie może. Otóż - może. I ma.

Gdy człowiek toporny, chcąc na siłę ulepszyć krystaliczną czystość japońskiego ogrodu piasku i kamieni, wrzuca w ogród kamyk nadprogramowy - w mgnieniu zdycha piękno ogrodu. Można już go przeznaczyć do roli wielkiej kuwety dla kotów bezdomnych.

Rysa mikra, kamyk jak paznokieć, ot, lichoty... A bywają pustki, czystości i przestrzenie, bywają opowieści tak uczulone na nadmiar lichot, na zbędne uzupełnienia, że marny miligram nadmiaru staje się w nich dla widza upiorny jak tona ciepłego kauczuku. Taplasz się. "Słoneczny pokój" Petera Asmussena, choć jest zaprzeczeniem diamentu i ogrodu, to opowieść z tego gatunku.

Pomijam dysputę o "Słonecznym pokoju" jako takim. Nie wchodzę w dywagacje o literaturze Asmussena. Mam jasność: klasyczny to przypadek pisarstwa kręgu skandynawskiego, pisarstwa zadymionego nastrojami nocy polarnej i nieprzyjemnie zadymiającego mózg widza wszelkiej maści podtekstami, przemilczeniami, amorfizmem i mozolnym dzierganiem nastroju duchowego cierpienia bohaterów. Plus ciche epatowanie metafizyką drzewa, co sterczy za szybami pokoju...

Oto w trzech - dziejących się w różnych czasach, choć w tym samym pomieszczeniu, z różnymi, ale przez tych samych aktorów granymi postaciami - częściach opowieści Asmussena, drzewo sobie rośnie, tak jak rośnie sobie ból w duszach mężczyzn (Wojciechowski i Zawadzki) oraz kobiet (Dominika Bednarczyk i Joanna Mastalerz). Boli ich wzgardzone uczucie, boli odtrącenie, narastająca samotność i tym podobne blizny, związane z wadliwie ulokowanym uczuciem. Generalnie o to idzie, że w pierwszej części miłość się nie udała, w drugiej, wyobraźcie sobie, nie udała się miłość, a w trzeciej, co niebywale zaskakujące, miłość też okazała się nietęga.

Jak powiadam - porzucam gips tej narracji. Nie roztrząsam też, jakim cudem Wojciechowski, który wcześniej reżyserował literaturę smakowitą tak, jak "Samotność pól bawełnianych" i "Sen o jesieni" - teraz połakomił się na sine dymy smętnego Duńczyka. Grunt, że dymy te jednak można było - uziemić!

Ma świętą rację Anna Burzyńska, gdy w programie przypomina świetność filmu Larsa von Triera "Przełamując fale". W końcu to Asmussen był współautorem scenariusza. Przypomina świetność i przypomina pierwszy powód świetności: główną bohaterkę Bess McNeill. Burzyńska odsyła do porażającego aktorstwa Emily Watson.

Tu tkwi martwy pies seansu w Miniaturze. Jeśli dymy Asmussena w ogóle ucieleśniać, to je właśnie - ucieleśniać, a nie podnosić do kwadratu aktorstwem zadymionym. Grać, jak Watson u von Triera. Być samą, iście zwierzęcą prostotą, sensualnością, co o swej duchowości wie niewiele więcej niż ptak, kot albo drzewo, sterczące za oknem. Patrzeć bez teologicznych podtekstów. Milczeć dla milczenia, nie dla ontologii. Jak mówić: dzień dobry, do widzenia, lubię dżin - to wyłącznie po to, aby powiedzieć: dzień dobry, do widzenia, lubię dżin. A gdy już jak Bess McNeill przed chłopem zad wypiąć, to nie w celu rozstrzygania słuszności imperatywu kategorycznego Kanta, lecz by zwyczajnie, po babsku - ciała dać. Amen.

Dymne litery Asmussena są przeznaczone dla aktorów, którzy nie lękają się przaśnych środków litych naturszczyków. A u Wojciechowskiego - co się przez godzinę i czterdzieści minut działo? Jaki proceder kwitł w krystalicznej, pięknej, niczym ogrody piasku i kamieni doskonale pustej scenografii, całej w tonacji ecru? Kwitł nadmiar środków, co tajemniczość - rozdymają balonowo. I po nic.

Pauzy starych teologów. Intonacje godne pień kamedułów. Gigantomachia subtelnych niedopowiedzeń. Plutony drugich, trzecich, czwartych den. Taszczenie najbanalniejszych zdań za uszy wprost na Olimp wieloznaczności. Wielka udręka cichego patosu ludzi, w których wyrosły ciemne studnie bólu... Dość, bo łzę wzruszenia puszczę...

Powtórzę - tu chodzi tylko o miligramy. Nie więcej. Tyle wystarczyło, by dać widzowi tonę ciemności - dym fraz nicowany dymem aktorstwa. Idzie tylko o miligramy, może więc niewiele też trzeba, by nadmiar lichot zgnieść - i tym samym zleźć z chmur na ziemię?

Może. Póki co mamy niechcący pociesznych: Hegla i Heideggera, oraz Bednarczyk i Mastalerz - czyli zabawne myślicielki: Arendt plus Skarga Barbara. W programie czytam haiku: "Nigdy nie zapominaj:/ Chodzimy nad piekłem,/ Oglądając kwiaty." Dymna reżyseria Wojciechowskiego powoduje, że w "Słonecznym pokoju" zatrudnione aktorskie kółko filozoficzne, nie tylko kwiaty, ale cokolwiek, patefon, telefon bądź flaszkę dżinu oglądając - zawsze widzi wyrastające z infernum kopyta czerwone i pachnące siarką. To nie tylko nudne. To zwyczajnie - fałszywe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji