Artykuły

Dżin i spiritus movens

"Słoneczny pokój" w reż. Mariusza Wojciechowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Premiera "Słonecznego pokoju" w Teatrze im. Słowackiego - przepis na dżin z limonką i niewiele więcej.

Tajemnicą dobrego dżinu z limonką i lodem jest kropla likieru pomarańczowego (triple sec) - tak twierdzi Peter Asmussen, autor "Słonecznego pokoju". Twierdzi tak parokrotnie ustami różnych postaci - bo trzy historie składające się na "Słoneczny pokój" powiązane są ze sobą delikatną siecią asocjacji, niejasnych odbić i nieprostych podobieństw. Każda rozgrywa się w innych czasach - latach 30., 60. i współcześnie. Za to w tym samym pokoju tego samego domu z ogrodem. W każdej z historii biorą udział dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Chodzi o miłość, samotność, zdradę, pożądanie, traumy, seksualne fantazje, nienawiść, niemożność porozumienia, stosunki między pokoleniem rodziców i pokoleniem dzieci i czego tam jeszcze brakuje do kompletu uczuciowych zawikłań.

My, widzowie spektaklu Mariusza Wojciechowskiego, zostaliśmy postawieni w sytuacji podglądaczy tych intymnych scen. Siedzimy w fotelach i na kanapach ustawionych dookoła pola gry, pod ścianami osłoniętymi jasnym płótnem. Szlachetny minimalizm - niemal pusta, jasna podłoga, kostiumy w stonowanych kolorach, niewiele rekwizytów - nic nie odwraca uwagi od tego, co ma być najistotniejsze, czyli od ludzi i ich uczuć. I tu problem. Aktorzy wystawieni na wielkiej jasnej patelni sceny odkrywają głównie własną - czy raczej reżyserską - bezradność wobec tekstu. Nie wystarczy sobie powiedzieć, że pod powierzchnią banalnych sytuacji kryje się splątana siatka burzliwych uczuć. Trzeba i tę powierzchnię, i to co pod spodem ciekawie pokazać. Dotrzeć do motywacji, uprawdopodobnić sytuacje - dość przecież drastyczne. A spektakl wszystko wygładza, ujednolica, tonie w powodzi najbanalniejszych środków grania "tajemnic" i "wnętrza". Półuśmiechy, znaczące spojrzenia, zawieszenia głosu, wpatrywanie się w przestrzeń, stawanie daleko od partnera, najlepiej tyłem, udręczone śmiechy, wsłuchiwanie się we własne myśli, szybko tłumione wybuchy emocji itp.

W tej nieprzekonującej - za to manierycznej - aktorskiej dyskrecji przoduje sam reżyser, który przeznaczył dla siebie rolę spiritus movens każdej z trzech historii. Beznamiętnie, choć z powagą recytuje kwestie przytłumionym, ciepłym głosem; ta beznamiętność ma zapewne dać do zrozumienia, że w środku wiele się kryje, ale niby co ma się kryć? Wojciechowski nie przekonuje ani jako mężczyzna kupujący sobie narzeczoną syna, ani na wpół realny kochanek porzuconej kobiety, ani umierający stary człowiek. Wszystkie postaci gra tym samym, nudnym sposobem. Lepiej poradzili sobie pozostali aktorzy - Dominika Bednarczyk, Joanna Mastalerz i Krzysztof Zawadzki. Czasami udawało się im wydobyć kawałek ludzkiej prawdy. Zwłaszcza Dominice Bednarczyk, która ma dar scenicznego istnienia i nawet w kiepskim otoczeniu przyciąga uwagę. Gdy (w drugiej historii) zaczyna tańczyć, można nawet na chwilę uwierzyć, że spektakl powędruje w ciekawszym kierunku.

Pewnie, że dobrze byłoby zobaczyć na scenie postaci intrygujące, wieloznaczne, poplątane. Sytuacje, pod którymi naprawdę czai się piekło samooszukiwań i bezradności. Tak chyba zamierzył autor, ale reżyser utknął na pierwszym poziomie czytania tekstu, wobec czego oglądamy gładkie historie, z których można jedynie wysnuć wniosek, że życie bywa dziwne, trudne i nieprzyjemne. No i zapamiętać sposób na dżin z limonką, a nuż się kiedyś przyda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji