Nie ma sztuki bez prowokacji
- Bez prowokowania otoczenia sztuka nie istnieje. Prawdziwa sztuka musi prowokować, rozbijać schematy, naruszać utarte sposoby myślenia. Od momentu, kiedy zacząłem zajmować się działalnością artystyczną, zawsze świadomie wybierałem tematy swoich przedstawień i zawsze byłem gotowy do dialogu, do wyjaśnienia kierujących mną pobudek - mówi Piotr Tomaszuk w rozmowie z Jerzym Szerszunowiczem w Kurierze Porannym.
Kurier Poranny. Dlaczego zainteresował się Pan akurat Wacławem Niżyńskim?
Piotr Tomaszuk: Bo to wielki artysta polskiego pochodzenia, o którym w Polsce bardzo niewiele osób słyszało. A szkoda.
Zrobił Pan głównym bohaterem spektaklu osobę o - dla wielu -wątpliwej reputacji...
- Chodzi o to, że tańczył?
Raczej nie...
- Ze miał schizofrenię?
O to, że był zrusyfikowanym Polakiem, a do tego homoseksualistą.
- Na temat życia osobistego Wacława Niżyńskiego wiemy tyle, że utrzymywał wieloletnie kontakty z Sergiuszem Diagilewem - swoim mentorem, impresariem, dyrektorem Baletów Rosyjskich, które robiły wtedy furorę w Europie i w USA. Podobnie, jak z kompozytorem Igorem Strawińskim, scenografem Leonem Bakstem, z pisarzem Tomaszem Mannem i wieloma innymi współczesnymi mu, wybitnymi postaciami.
Jednak wybierając akurat Wacława Niżyńskiego, z premedytacją prowokuje Pan publiczność.
- Bez prowokowania otoczenia sztuka nie istnieje. Prawdziwa sztuka musi prowokować, rozbijać schematy, naruszać utarte sposoby myślenia.
To znaczy, że genitalia na krzyżu są sztuką?
- Genitalia na krzyżu to - w moim odczuciu - nie jest sztuka.
Ale bez wątpienia są prowokacją, z której trzeba było się rakiem wycofywać - mówić, że to nie był krzyż katolicki, a męskie organy tylko na fotografii...
- Podobnie, jak pewien poseł musiał się tłumaczyć, że wyciągnął palec, a długopis go zaskoczył, bo włączył się sam i pomazał pracę prezentowaną w Galerii Arsenał.
Panu nigdy się noga nie powinęła?
- Nigdy. Od momentu, kiedy zacząłem zajmować się działalnością artystyczną, zawsze świadomie wybierałem tematy swoich przedstawień i zawsze byłem gotowy do dialogu, do wyjaśnienia kierujących mną pobudek
Sam tytuł to jawna prowokacja -"Bóg Niżyński".
- Niepotrzebne emocje. Wyjaśnienie tytułu jest bardzo proste: tak
Wacław Niżyński podpisał swoje dzienniki.
Ale to nie wyjaśnia, dlaczego Pan uczynił te słowa tytułem swego dramatu?
- Myślę, że są one kluczem do głównego tematu sztuki - do rozważań na temat granicy pomiędzy geniuszem a szaleństwem, do refleksji na temat związku wielkiej sławy z cierpieniem.
I to uzasadnia ostatnią scenę spektaklu, w której Niżyński daje się ukrzyżować?
- Uważam, że każde ludzkie cierpienie, o ile jest głęboko przeżyte, ma w sobie coś z cierpienia Chrystusa na krzyżu.
Scena ukrzyżowania nie pierwszy raz pojawia się w Pana przedstawieniach. Ma Pan wyraźną skłonność tej formy uśmiercania postaci scenicznych, do odczytywania losów swoich bohaterów przez pryzmat męki Chrystusa.
- Uważam, że moim obowiązkiem jest mówienie o życiu, o ludzkiej kondycji. A w kondycję człowieka wpisany jest krzyż. Życie - wbrew temu, co się czasem sądzi - nie jest zabawą, radosnymi harcami, lecz dźwiganiem krzyża, cierpieniem. To, w jaki sposób to cierpienie przeżywamy, decyduje o naszej ludzkiej godności.
A jak to wygląda w przypadku Niżynskiego?
- Wystarczy powiedzieć, że ostatnie trzydzieści lat życia spędził w szpitalu.
Jego krzyżem była schizofrenia?
- Choroba stała się źródłem cierpienia nie tylko dla niego, ale też dla jego żony, córek.
Powinniśmy chyba coś wyjaśnić: Niżyński był homoseksualistą, a jednocześnie ojcem?
- W pewnym momencie Niżyński zakochał się. Zerwał z Diagilewem, "nawrócił się" na heteroseksualizm, poślubił kobietę i miał z nią dzieci.
Mogli żyć długo i szczęśliwie, ale nic z tego nie wyszło...
- Dramat rozpoczął się w momencie zerwania z Diagilewem. Porzucił kochanka, a ten odpowiedział wyrzuceniem go z zespołu Baletów Rosyjskich. Niżyński nie ugiął się -zaczął działać samodzielnie. Próbował założyć własny zespół, ale nic
z tego nie wyszło. Odwrócili się od niego twórcy lojalni wobec Diagilewa. Wybuchła wojna - Niżyńskiemu groziło wcielenie do wojska, musiał uciekać, ukrywać się. To wszystko stało się przyczyną ogromnego napięcia emocjonalnego. W pewnym momencie jego umysł po prostu nie wytrzymał tego ciśnienia...
O tym wszystkim opowiada "Bóg Niżyński". Jednak nie jest to teatralizowana biografia tancerza, lecz misterium, msza...
- Niżyński, będąc już od wielu lat pacjentem szpitala psychiatrycznego, otrzymuje wiadomość o śmierci Diagilewa. Postanawia odprawić nabożeństwo żałobne. Nie nazywałbym go "mszą" - to raczej pogański obrzęd, mogący przypominać mickiewiczowskie dziady. Niżyński dokonuje dramatycznego bilansu swego związku z Diagilewem - jak się okazuje, najważniejszą postacią w jego życiu.
Do jakich dochodzi wniosków?
- Stopniowo uświadamia sobie, jak bardzo nienawidził Diagilewa...
Przecież Diagilew był jego kochankiem, promotorem, opiekunem, człowiekiem, który dbał o jego wygody, karierę, finanse - który wyręczał go ze wszystkich trudów codziennej egzystencji.
- I był jego katem. Moim zdaniem za taką interpretacją przemawia cała biografia Niżynskiego. Związek tych dwóch mężczyzn to nie była słodka historyjka z Love Paradę.
Jaki jest finał niezwykłej ceremonii?
- Jak w przypadku każdego obrzędu żałobnego chodzi o rozpamiętywanie, które prowadzi do wybaczenia. Niżyński, dziesięć lat po rozstaniu z Diagilewem, wybacza mu grzechy, w imię miłości.
Składa ofiarę ze swego cierpienia na krzyżu, jak Chrystus. Wygląda to bardzo sugestywnie - finałowa scena "Boga Niżynskiego" mogłaby być fragmentem przedstawienia misterium Męki Pańskiej. Nie boi się pan oskarżenia o bluźnierstwo, powtórki zadymy, jaką wywołała , "Ofiara Wilgefortis"? Oskarżono Pana o szarganie wartości chrześcijańskich, bo odważył się Pan zrobić przedstawienie o kobiecie, obecnie świętej, która tak ukochała Chrystusa, że jej twarz upodobniła się do twarzy Zbawiciela, a jej życie zakończyło na krzyżu...
- Nie boję się.
Bo...
- Bo - jak powiedział Miłosz - gromady błaznów nie można się bać. Trzeba z nimi walczyć.
W jaki sposób?
- Siłom i godnościom osobistom.
Dziękuję za rozmowę.