Artykuły

Jan Nowicki: Dokonałem w życiu złego wyboru. Po latach to zrozumiałem

Aktor rzadko dobrze gra. Pięć, sześć ról w życiu, reszta jest podobna. Nie miałem żadnych predyspozycji charakteru do tego zawodu. Długo się wstydziłem siebie, swojej fizyczności. Fala poniosła mnie w kierunku Krakowa i Starego Teatru. Dzięki temu parę rzeczy zostało zauważonych, poszło w świat. To wcale nie oznacza, że byłem z nich zadowolony. Nie byłem i nie jestem. Te role, które były uznane za osiągnięcie, dla mnie często były przegraną. Nie wiedziałem z czego to się bierze, aż po latach, a było to jakieś 15 lat temu, zrozumiałem, że dokonałem w życiu złego wyboru – mówi Jan Nowicki w rozmowie z Moniką Zamachowską.

Aktor rzadko dobrze gra. Pięć, sześć ról w życiu, reszta jest podobna. Nie miałem żadnych predyspozycji charakteru do tego zawodu. Długo się wstydziłem siebie, swojej fizyczności. Fala poniosła mnie w kierunku Krakowa i Starego Teatru. Dzięki temu parę rzeczy zostało zauważonych, poszło w świat. To wcale nie oznacza, że byłem z nich zadowolony. Nie byłem i nie jestem. Te role, które były uznane za osiągnięcie, dla mnie często były przegraną. Nie wiedziałem z czego to się bierze, aż po latach, a było to jakieś 15 lat temu, zrozumiałem, że dokonałem w życiu złego wyboru  – mówi Jan Nowicki w rozmowie z Moniką Zamachowską.


Wprost: Słyszałam, że chorował pan z powodu wirusa, choć nie tego, którego dzisiaj wszyscy najbardziej się boimy… Jak pan się czuje?


Jan Nowicki: Ze mną jest problem, bo ja nie umiem nazywać swoich dolegliwości. Zawsze tak było. Teraz, jak idziemy do lekarza, to ja pytam Ani, co mnie boli. Ona odpowiada lekarzowi i już po chwili gość zwraca się wyłącznie do niej. Mówi, co mam brać i w jakich dawkach. Na szczęście moja żona jest pielęgniarką. To pomaga.


No i co pan na to?

Jest mi z tym dobrze, nawet rozkosznie! Nie muszę się zajmować sobą. A pani się przecież orientuje, że rozmawia ze starcem. Miesiąc temu skończyłem 81 lat. Trudno żebym na tym etapie myślał o tym, co mi dolega. To zresztą nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli ktoś w moim wieku przejawia nadmiar nadziei na cokolwiek, to może się tylko ośmieszyć. Jedną z największych irytacji dla mnie są próby zapewnienia mnie, że dobrze wyglądam. Nie istnieje taki fakt w przyrodzie, żeby ktoś w moim wieku znakomicie się czuł i jeszcze miał jakieś szczególne nadzieje, bo niby na co? Zwłaszcza w kontekście tego, co nas w tej chwili spotkało.

A czy pan uważa, że pan sobie zasłużył na starość?

Zacznijmy od tego, czym jest starość? Co ona oznacza? Śmieszą mnie ludzie, którzy dożyli podeszłego wieku i wydaje im się, że to coś znaczy. Dla mnie zarówno tzw. starość, jak i tzw. młodość sprowadza się do jednego: do tej nieprawdopodobnej niewiadomej, która czeka każdego z nas, od kolebki po finał. Życie to karnawał smutku i śmiechu. Jak spotykam starca, który ma coś szczególnego do powiedzenia, śmieję się. Starzec nie ma do powiedzenia nic szczególnego, poza tym, że jest stary i że mu się wydaje, że coś wie. W pewnym sensie to samo dotyczy młodości, która uważa, że wszystko przed nią. Bo przed nią tyle, ile zrządzi los.
Zawsze bardzo kochałem życie i robiłem wszystko, żeby je maksymalnie wykorzystać, także w sensie możliwości fizycznych i zdrowotnych, ale też się bardzo dużo po nim nie spodziewałem. Oglądałem się wokół i nie uważałem, że jestem jakimś wyjątkiem i że mam czekać na coś szczególnego. To moje 80 lat wręcz mnie zaskoczyło.

A pandemia? Zaskoczyła pana?

Pierwsza rzecz, którą pomyślałem, gdy nastała pandemia była taka: wreszcie coś się dzieje. Uważam, że sposób, w jaki traktujemy świat, który nas otacza, ziemię, na której żyjemy, stal się tragikomiczny. Oszaleliśmy wszyscy, włącznie z Kościołem. Jesteśmy tak pogubieni i tak rozwydrzeni, że chcemy zniszczyć to, po czym stąpamy.
Nie mówi się o tym serio, chociaż niby wszyscy to wiemy. Wiemy przecież, że ryby żywią się butelkami plastikowymi, ale przyzwyczajamy się do tego, zaczynamy przyswajać, ba, zaczynamy ten plastik trawić. Taki mały robaczek, taki wirus, okazuje się tak potężny. Ludzie się strasznie rozpanoszyli w życiu. Wydaje nam się, że jesteśmy szczególni. Ciągle ten sam błąd. Oczywiście tak naprawdę nic się nie dzieje. Jeżeli uznamy, że początek jest początkiem, a koniec końcem, to najwyżej ten koniec nastąpi wcześniej, a nie później. Tego właściwie dotyczą dzisiejsze ogólnoludzkie dyskusje.

A jeśli skutkiem ubocznym pandemii jest obumieranie kultury? Czy to jest fair?

To bardzo proste. Jeżeli położy pani sonet Szekspira i chleb z masłem przed (...) głodnym człowiekiem, ten zawsze wybierze chleb. Oboje jesteśmy w tej branży więc wiem do czego pani zmierza. Kultura zawsze ucierpi. Tak, jak nieprzeparty urok ma grzech, tak wielką siłą jest głupota. Nierozumność jest atrakcyjna. Proszę zwrócić uwagę, jak to przebiega. Ten plastik, który połyka ryba, to jest przecież to, o czym śpiewa pan Zenek. Jakoś nam nie szkodzi disco polo, nawet szkoły w tym kierunku otwierają. Wydaje mi się, że wręcz znajdujemy jakieś upodobanie w głupocie, która nas otacza i która staje się wszechobecna. Rozumiem to, bo ja także odczuwam pewnego rodzaju rozkosz patrząc i słuchając Zenka. Oto stoi na scenie, tak jak kiedyś Beethoven, Mozart i... po prostu jest.

A jeśli na końcu zostanie Zenek, a umrze opera? To kim my jesteśmy?

Wydaje mi się, że właśnie tak będzie. Tak się na tym świecie poukładało, że wszystko się nazywa inaczej, niż powinno. Wie pani, ja kiedyś próbowałem zrozumieć istotę operetki. A potem się zorientowałem, że to nie ma co rozumieć. Ten rodzaj sztuki zwalnia człowieka z jakiegokolwiek myślenia: ty kochasz mnie, ja kocham cię. Wystarczy, że masz oczy zielone i już jest pięknie. My się tak gubimy w domysłach, co jest pięknem, a co nie jest, co ma wartość. Kiedyś od Sławka Kryńskiego dowiedziałem się, że Wojciech Has ostatnie dni swojego życia najchętniej spędzał przy oknie. Patrzył, jak dzieci bawią się przy trzepaku. Kto mi powie, że to głupie? A wracając do pytania: już od dawna nie ma powietrza dla sztuki wysokiej. Jest za mało tlenu. Teraz umiera tylu mądrych ludzi. Nie ma już prof. Marcina Króla, tych nieobecnych, wspaniałych jest coraz mniej. Odbywa się wręcz jakaś negatywna selekcja genu mądrości. Oczywiście jestem daleki od przypisywania temu jakiegoś szczególnego znaczenia. Po prostu jest głupiej naokoło i tyle.

Mam też wrażenie, że dookoła coraz mniej ludzi czyta...

Ciekawy temat pani poruszyła. Otóż w hierarchii sztuki najwyżej stawiam literaturę, to dla mnie forma najdoskonalsza, potem muzyka, malarstwo.

Może więc nie pandemia jest największym nieszczęściem w tej chwili, ale to, ze ludzie od lat przestają czytać. To jest znacznie groźniejsza choroba.

To jest nieprawdopodobne, że to, co zostało napisane na przestrzeni wieków, nie cieszy się dzisiaj zainteresowaniem. Myślenie, nawet to podstawowe, stało się dla nas udręką. Stąd historyczna popularność takich gatunków, jak operetka, a dzisiaj disco polo.

A czy panu pisanie sprawia ulgę?

Jestem człowiekiem, któremu się w pewnym wymiarze powiodło, jakkolwiek by na to nie patrzeć. Moim zdaniem stało się tak również dlatego, że miałem zerowe oczekiwania. Jestem dzieckiem rocznika, dla którego najważniejszym zadaniem było przeżyć. Moja ambicja koncentrowała się na pozbyciu głodu. A potem życie pobiegło w zawód, który - jak wiadomo - składa się ze splotu przypadków. Aktor rzadko dobrze gra. Pięć, sześć ról w życiu, reszta jest podobna. Nie miałem żadnych predyspozycji charakteru do tego zawodu. Długo się wstydziłem siebie, swojej fizyczności. Fala poniosła mnie w kierunku Krakowa i Starego Teatru. Dzięki temu parę rzeczy zostało zauważonych, poszło w świat. To wcale nie oznacza, że byłem z nich zadowolony. Nie byłem i nie jestem. Te role, które były uznane za osiągnięcie, dla mnie często były przegraną. Nie wiedziałem z czego to się bierze, aż po latach, a było to jakieś 15 lat temu, zrozumiałem, że dokonałem w życiu złego wyboru. Trudno się do tego przyznać, ale to, co mi się przydarzyło, nigdy mnie specjalnie nie interesowało. Stąd porażki brałem za zwycięstwa, a zwycięstwa za porażki. W tym nie ma cienia kokieterii. Aż doszło w moim życiu do momentu białej kartki i atramentu.
Pani jest dziennikarką, więc wie, jaką ponętną sprawą może być pisanie, jaka magia jest zaklęta w literach. To jest czarujące i nie do pokonania. Jak się kocha literaturę, tak jak ja ją kocham, to się wie, że nigdy w życiu nie napisze się nic wielkiego. Ale kartka papieru pozostaje i szansa na spotkanie z własną samotnością. Właśnie dzisiaj, właśnie teraz, w tym przedziwnym, magicznym zagrożeniu samotność bardzo się pogłębia. Można podjąć próbę porozmawiania z samym sobą, oczywiście bez jakiegoś szczególnego rezultatu. Te rezultaty są może mierne, kiepskie, ale moje. Przy czym nie sądzi pani, że próba sprostania temu, do czego nie dorastamy, odmładza? Wystarczy spojrzeć na dzieci, które robią to, czego nie umieją. Zaglądam czasami w te pokraczne litery, choćby po to, żeby móc je poprawić. Jakiś idiota wymyślił, że aby napisać książkę, trzeba być bardzo mądrym. Dla mnie wyrocznią jest na zawsze Wiesław Myśliwski, który twierdzi, że pisanie nie jest z rozumu. To nie o to chodzi. Każdy nosi w sobie książkę. Każdy jest ciekawy. I ci najgłupsi i ci najdziwniejsi. I tym pan teraz żyje? A uczucia?

Czy na przykład przyjaźń jest dla pana ważna?

Wiem, że otacza mnie to, co otaczać musi mężczyznę w moim wieku, czyli poczucie osamotnienia. Z tym sobie trzeba dać radę. Przyjaciele są, a nawet jak ich nie ma, to sobie ich wymyślam. Natomiast zapotrzebowanie na nich maleje. Ten kawałek, który jest naszym miejscem na tej ziemi jest bardzo złożony. Trzeba go i samego siebie zdefiniować. To wymaga wysiłku. Ja miałem to szczęście, że spotkałem prawdziwego przyjaciela przez 30 lat. Był tylko on i książki. Mówię „był", ale to nieprawda, bo on wciąż jest i jest najważniejszy, chociaż już go nie ma. Na jego miejsce nie szukam nikogo, zresztą nie sądzę też, żeby ktoś mnie dzisiaj szukał na przyjaciela.



A miłość? Czy nas pociesza, czy oddala od nas samotność?

Gdyby miłość pocieszała, byłaby miłosierdziem. Wyjaśnię to pani na takim przykładzie. Proszę zobaczyć, jak rzadkim zjawiskiem jest przyjaźń między kobietami, a jak częstym między mężczyznami. Mężczyźni są dzielniejsi w przyjaźni, bardziej się do przyjaźni nadają. Kobiety mają w sobie histerię a jednocześnie szorstkość, która musiała im się po drodze przydarzyć, skoro wzięły na siebie trud, by rodzić i wychować dzieci.

Przyjaźń jest jak dąb, a miłość jest bardziej jak krzak konwalii. Miłość coś cudownego w sobie, że tak się niespodziewanie pojawia, albo mija, zaraża, wciąga, jest fascynująca, bo jest tak niepewna.

A w wieloletnich małżeństwach? Czy miłość nie staje się przyjaźnią?

Ale skąd! W miłości musi królować czułe słowo, szept, dotyk. Jeśli przemienia się w przyjaźń, to znaczy, że coś nam umknęło, że nie mamy wyjścia. Wtedy zaczynamy się przyjaźnić, bo coś się zacięło.

A czy miłość może trwać 40 lat?

Czy ludzie mogą się kochać do końca? Nie wiem, mam za mało wiedzy i doświadczenia, żeby coś umieć powiedzieć na ten temat. To, co przeczytałem, znaczy wszystko i nic nie znaczy. Zna pani funkcję fikcji, zna pani piękne kłamstwa. Piękne pary mają to do siebie, że nie do końca bywają piękne. To nie jest temat moich westchnień i wzruszeń. Po co się zresztą nimi zachwycać, skoro powinniśmy zająć się raczej szukaniem kogoś do pary dla siebie samego. A to, jak pani dobrze wie, jest trudne.

Panie Janie, a co pan lubi robić ze swoim dniem?

Z racji wieku niezmiennie witam go ze zdziwieniem. Zdziwieniem bardziej niż nadzieją. Na pewno jest strasznie zabałaganiony. Mój dobry kolega, Andrzej Domalik, zapytał mnie na przykład ostatnio, co teraz czytam. Wpadłem w panikę, bo mam tyle książek porozkładanych po kątach, że już nie wiem, którą czytam. Czytam i zapominam. Jurek Gruza w jednym z ostatnich telefonów do mnie powiedział mi: Janek, czytam „W poszukiwaniu straconego czasu" po raz piętnasty i nic nie pamiętam. Rozumiem teraz, co do mnie mówił.

To sprawia, że pan się dobrze z tym czuje?

Naturalnie! Trwałość pamięci jest miarą rozpaczy. A rozpacz to dumny i cierpliwy związek człowieka z samym sobą - to znowu Myśliwski. Pamiętać, to znaczy cały czas pracować i cierpieć. Jak byłem dzieckiem, to pamiętam jak starzy ludzie mówili, że zapominanie to najlepsze lekarstwo. Ale to przecież także przerażające.

Kupiliśmy ostatnio z mężem karmnik i powiesiliśmy u nas na balkonie. Sikorki przylatują po słonecznik, ale też wróble, mazurki, dzwońce. Gapimy się godzinami. Chciałam spytać pana na koniec oznaczenie miejsca, w którym pan jest. Czy to jest dla pana ważne?

Aż chciałoby się spytać miejsc, w których pozostajemy, na ile dla nich ważna jest nasza w nich obecność. Ale nie pytamy, bo one mądrze milczą. Jak choćby stare drzewa. To piękne że powiesiliście karmnik i patrzycie godzinami na przybyłe ptaki.
A my właśnie wkopaliśmy w ziemię 77 różę. Dziwne rzeczy przychodzą nam do głowy z czasem. Prawda? Na koniec coraz piękniejsze. Każdy pies powinien mieć budę, każdy człowiek powinien mieć grób. Właśnie patrzę na krzyż, który opiera się o szybę w moim pokoju. Widzę przez okno, jak moja żona sadzi róże w ogrodzie. Ale nie róże mnie interesują, tylko kolor jej włosów. Zawsze wprowadza mnie w zdumienie to, ze jej włosy mogą być aż tak świetliste.
Dziwi mnie, że to się dzieje tu i teraz. Czy jest mi dobrze? Nie mogę powiedzieć, że jest mi bardzo dobrze, bo te włosy posiwieją, a róże wyschną, dom też się rozsypie. Ale mnie już nie będzie. Niech pani ptaki śpiewają jak najdłużej. Powiem pani coś, co może okazać się ciekawe. Tak sobie dzisiaj pomyślałem, że nigdy bym nie przypuszczał - a znamy się tyle lat - że w sposób tak naturalny pani będzie się nazywać „Zamachowska", a nie „Richardson". Dzisiaj okazuje się, że pani się tak nazywa, a ja to znajduję całkowicie normalnie. Nawet ze wzruszeniem. Czas. Niech pani zobaczy, co on z nami wyprawia.

Dziękuję. Marzyłam o tej chwili.

Na koniec chciałbym powiedzieć coś bezpośrednio do czytelników tego tytułu, do którego rozmawiamy, bo przecież wszystko pisane jest po coś. Drogi czytelniku: jeżeli się boisz śmierci, końca miłości, nawet cierpienia, to już cię nie ma. I jeszcze jedno: jakie to trudne być zakochanym i jakie to nie do wyrażenia. Chciałoby się całą dobę mówić tylko o swojej miłości, a przecież to może być przesada i to może być za dużo. Słowem, niech ten krzak konwalii będzie zwycięski.
Ina tym skończmy. Dziękuję za rozmowę.

***

Jan Nowicki
aktor wybitny i wszechstronny. Przez kilka dekad związany z krakowskim Starym Teatrem, gdzie stworzył kreacje, które przyniosły mu wielką sławę, m.in. w „Tangu", „Biesach", „Nastazji Filipownie", „Nocy listopadowej". Wystąpił w ok. dwustu filmach i przedstawieniach teatru telewizji („Popioły", „Życie rodzinne", „Sanatorium pod Klepsydrą", „Wielki Szu", „Magnat" i wiele innych). Towarzysko związany z kabaretem Piwnica pod Baranami (wielka i długa przyjaźń z Piotrem Skrzyneckim). Był wykładowcą w krakowskiej PWST, pisał felietony, jest wszechstronnym smakoszem życia.



Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji