Artykuły

Klaudia Waszak: Lubię na scenie być zbrzydzona

Moja przygoda z "Lazarusem" zaczęła się tak, że mieliśmy wewnętrzny casting, na który przyszłam z grypą i ponad 40 stopniami gorączki. W tym stanie było mi wszystko jedno, nie czułam presji i być może to mi pomogło - mówi Klaudia Waszak, tegoroczna laureatka plebiscytu publiczności WARTO.


Pierwszoplanową rolą w „Lazarusie” Klaudia Waszak udowodniła, że trudno będzie reżyserom zaskoczyć ją jakimkolwiek wyzwaniem aktorskim, a nawet wokalnym. Jako Girl, projekcja wyobraźni głównego bohatera, z lekkością wyśpiewuje najbardziej wymagające utwory Davida Bowiego: „This is not America” czy Life on Mars?”.

Nie powinno jednak dziwić, że aktorka Teatru Muzycznego „Capitol”, która rozpoczynała swój dorosły etap kariery od kontrowersyjnej roli Charlotte Gainsbourg, nie boi się prób ognia. Choć ma 26 lat, zdążyła wystąpić w niejednym musicalu Capitolu, bo na tę scenę trafiła już jako dziecko.

Jest absolwentką klasy teatralnej Liceum Ogólnokształcącego im. Agnieszki Osieckiej we Wrocławiu oraz Studium Musicalowego „Capitol”. I laureatką tegorocznej Nagrody Publiczności plebiscytu WARTO, w którym zdobyła 5874 głosy.
Rozmowa z Klaudią Waszak
Katarzyna Mikołajewska: Otrzymała pani nagrodę publiczności WARTO, będąc jedną z 23 kandydatek i kandydatów. Czy to wyróżnienie cieszy w sposób szczególny?

Klaudia Waszak: Na pewno moja radość jest wielka z tego powodu, że to właśnie nagroda od publiczności. Byłam nominowana w kategorii teatralnej i od początku to o niej myślałam, a tymczasem stało się inaczej.


Nie wiem, czy lepiej, czy gorzej, natomiast cieszy mnie bardzo to, że jest to nagroda przyznana nie tylko przez kilka osób zasiadających w kapitule, ale przez naszych widzów, którzy przychodzą do teatru od lat i stąd mnie znają. A o zwycięstwie dowiedziałam się od mamy, bo ja w porze ogłaszania laureatów WARTO już spałam.
Jak to się stało, że znalazła się pani w Capitolu?

– W 2006 roku przeczytałam w gazecie o castingu do spektaklu z udziałem dzieci. Przyszłam na te przesłuchania i tak zaczęła się moja przygoda z teatrem. W „Małej księżniczce” zagrałam Sarę, czyli tytułową bohaterkę. Rok później zastąpiłam dziewczynę, która już w tym czasie wyrosła z roli Gerdy w spektaklu „Kai i Gerda”. Później był jeszcze spektakl „Pewien mały dzień” w reżyserii Andrzeja Gałły i on zamknął pewien etap – moich występów w spektaklach dla dzieci.


W międzyczasie jeszcze miałam okazję prowadzić galę 29. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, więc to znów było spotkanie z Capitolem.

Później miałam przerwę od występów w teatrze, ale w liceum działałam intensywnie w klasie teatralnej. Tam uczyłam się pod kierownictwem Małgorzaty Szeptyckiej i Tomka Sztonyka, którzy byli aktorami Capitolu. Aż w końcu zadzwonił do mnie Cezary Studniak i zapytał o to, ile mam lat, bo przygotowywał spektakl dla dorosłych i musiałam być pełnoletnia, żebyśmy w ogóle mogli o tym rozmawiać. Miałam 19 lat, porozmawialiśmy i tak trafiłam do „Kocham cię. Ja ciebie też nie”, gdzie zagrałam Charlotte Gainsbourg.


Później znów przydarzyły się dwa lata przerwy, a po niej, czyli w wieku 21 lat, wzięłam udział w warsztatach do spektaklu Agnieszki Glińskiej „Liżę twoje serce”. Zagrałam w tym musicalu i właściwie od tamtej pory co roku występowałam już w kolejnych spektaklach: jako Syn Macduffa w „Makbecie” Agaty Dudy-Gracz i ponownie u tej samej reżyserki w „Po Burzy Szekspira”, gdzie zastąpiłam Ewelinę Adamską-Porczyk w roli Ariela. Następnie było „Wyzwolenie. Królowe” Martyny Majewskiej, „Mock. Czarna burleska” Konrada Imieli i najnowszy nasz spektakl, czyli „Lazarus” w reżyserii Jana Klaty.
Czy gdzieś na tej drodze da się wyznaczyć jakiś moment przełomowy, który utwierdził panią w przekonaniu, że Capitol jest dokładnie tym właściwym dla pani miejscem?

– O tym, że chcę pracować akurat w Capitolu, wiedziałam od zawsze. Niesamowita jest panująca w teatrze atmosfera i zespół, który uwielbia ze sobą przebywać. Mam wrażenie, że widać to też w spektaklach – my bardzo lubimy ze sobą pracować i spędzać czas. Jednak był moment przełomowy, gdy zagrałam rolę Konrada Konrada w „Wyzwoleniu. Królowych” i otrzymałam po nim propozycję etatu w teatrze.


Poczułam się wtedy bezpiecznie. Innym przełomem był dla mnie występ w „Mocku”, a to dlatego, że wcześniej grałam wyłącznie dzieci lub dziwolągi. Pierwszy raz w wieku 25 lat zagrałam kobietę w podobnym do mojego wieku. Wreszcie wyglądałam też na scenie ładnie, bo we wcześniejszych spektaklach charakteryzacje miałam co najmniej dziwne. Była to też moja pierwsza współpraca na linii aktor–reżyser z Konradem Imielą.
Dochodzimy powoli do „Lazarusa” w reżyserii Jana Klaty, czyli pierwszej dużej roli, bardzo wymagającej. Znów wygląda pani na scenie dziwnie, ale w tym spektaklu wszyscy są dość karykaturalni. Już samo oczekiwanie na premierę „Lazarusa” wywoływało tak dużą ekscytację wśród widzów, że musiało być to wyzwaniem. Udało się pani znaleźć sposób na poradzenie sobie z tą presją?

– Moja przygoda z „Lazarusem” zaczęła się tak, że mieliśmy wewnętrzny casting, na który przyszłam z grypą i ponad 40 stopniami gorączki. Nie czułam presji, w tym stanie było mi wszystko jedno: weszłam, zaśpiewałam i… poszłabym do domu, gdyby nie to, że grałam w tym dniu jeszcze „Mocka”, więc po prostu zdrzemnęłam się dwie godziny w garderobie. Może to właśnie było wspomagające, że totalnie się nie stresowałam. Dość długo czekaliśmy na wyniki castingu i pamiętam, że gdy obsada została wreszcie ogłoszona, obsadzenie mnie w roli Girl bardzo pozytywnie zostało odebrane przez zespół.

Nie bałam się ani reżysera, ani tego wyzwania. Najbardziej obawiałam się śpiewania. Wcześniej oczywiście śpiewałam, ale w Capitolu akurat miałam tego mało, a zwłaszcza solowych występów. Poza tym piosenki z „Lazarusa”, które przypadły mi w udziale, są bardzo wymagające i trudne. Natomiast w aktorskich wyzwaniach Jan Klata bardzo mocno mnie wspierał, a wszystkie moje wątpliwości szybko rozwiewał.

Dodatkowo mamy w teatrze tak wyjątkowy zespół, więc wszystkie próby przeprowadzane były w świetnej atmosferze. Najwięcej było żartów i anegdot, a praca szła z nimi w parze – często nawet nie orientowaliśmy się, kiedy dokładnie powstała jakaś scena – tak lekko nam to przychodziło.


Dla mnie udział w „Lazarusie” to jeszcze jedno ważne spotkanie – z Marcinem Czarnikiem, który bardzo mi w tej pracy pomógł. Na początku zawarliśmy umowę: poprosiłam go, żeby mówił, jeśli zobaczy lub usłyszy, że coś robię źle czy dobrze. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu razem, bo mieliśmy wiele wspólnych scen. A poza tym jest świetnym aktorem pracującym 20 lat w teatrze, więc jest też dla mnie oczywiście autorytetem.
W dość krótkim czasie miała pani okazję współpracować z bardzo pomysłowymi, ale i wymagającymi reżyserami – mam na myśli choćby ostatnie spotkanie z Janem Klatą czy wcześniejsze z Agatą Dudą-Gracz. Czy są tacy twórcy, z którymi chciałaby pani jak najszybciej współpracować przy spektaklu? Nie tylko reżyserzy, ale może również aktorzy?

– Aktorów z pewnością jest takich wielu. Od dawna marzę o spotkaniu na scenie z Kingą Preis. A jeśli chodzi o reżyserów, to na pewno chciałabym spróbować współpracy z Moniką Strzepką. Byłby to dla mnie kolejny etap i znów zupełnie inny rodzaj teatru. Miałam szczęście grać już w spektaklach reżyserów, których bardzo cenię, i którzy podobnie jak ja myślą o teatrze.
A na czym polega to podobieństwo? Czego pani szuka jako aktorka, ale też jako odbiorczyni sztuki?

– Lubię, gdy temat nie jest podany wprost. Najbardziej w teatrze pociąga mnie podwójne, potrójne dno, coś, do czego widz musi się dokopywać. Dlatego jednym z moich ulubionych spektakli jest „Ja, Piotr Riviere…” czy „Po Burzy Szekspira”. W spektaklach Dudy-Gracz wszystko jest budowane na kontraście. Widzowie otrzymują dwie godziny śmiechu, choć tak naprawdę nie ma tam nic śmiesznego – oglądamy ludzkie dramaty.


Podobnie zbudowany jest „Lazarus”, gdzie Newton, główny bohater, jest alkoholikiem, jest też dziwny i trochę zawieszony, rozmawia z niewidzialną dziewczynką, a dopiero w finale okazuje się, że cały spektakl prowadził do czegoś zupełnie innego, niż się wcześniej mogło wydawać.
W musicalu Davida Bowiego nie ma dosłowności ani jednoznacznych postaci. Girl też jest skomplikowaną bohaterką. Zastanawiam się, jak powstawała ta rola i na ile mogła pani przemycić własne pomysły do swojego pierwszego pierwszoplanowego doświadczenia scenicznego?

– Wydaje mi się, że wręcz bardzo dużo. Wiele scen powstawało z naszych improwizacji, na które wpadaliśmy sami. Przedostatnia scena jest na przykład efektem takiej czystej improwizacji. Zaczęliśmy tańczyć i się wygłupiać, a okazało się to na tyle trafione, że pozostało w spektaklu. Kiedy Jan Klata zaczął opowiadać o spektaklu, zobaczyłam, jak doskonale wie, co chce zrobić na scenie. Pomyślałam, że skończy się na ustawianiu mnie i innych aktorów pod pomysły reżysera. Zupełnie tak się jednak nie działo i nie taki jest model pracy z Klatą. Pamiętam rozmowę z Konradem Imielą pod koniec ubiegłego sezonu, kiedy znana już była obsada „Lazarusa”. Nasz dyrektor powiedział mi wtedy, że cieszy go moja współpraca z Janem, bo wie, że oboje lubimy improwizować. I chyba faktycznie w tym punkcie się spotkaliśmy i odnaleźliśmy.

Nie zawsze proponuję coś od siebie od razu, staram się na początku nie wyrywać, ale bardzo lubię sama wymyślać sceny czy tworzyć swoją postać. Tak też powstała rola w „Mocku”, która z każdym setem jest trochę inna, bo tam też dużo improwizuję.
Rola w musicalu na podstawie powieści Marka Krajewskiego to kolejne ciekawe wyzwanie, bo gra pani jedną z sześciu dam ulicy, które pojawiają się pomiędzy piosenkami, czyli poszczególnymi epizodami całej historii. Prawie każdy z bohaterów „Mocka” pojawia się na scenie w tym spektaklu tylko na moment, ale damy muszą cały czas być w gotowości i wypełniają swoimi krótkimi, lecz intensywnymi wejściami całe przedstawienie. Jak pani wspomina pracę nad tym spektaklem?

– Konradowi Imieli zależało na tym, żeby było bardzo prawdziwie, więc nie nadgrywamy zbyt wiele. Jesteśmy też specjalnie tak dobrane do ról dam ulicy, że my – może trochę pół żartem, pół serio – ale jednak gramy siebie. Nasze interakcje, rozmowy, zachowanie wynikają z tego, jakie w rzeczywistości mamy charaktery.


Pamiętam pierwszą próbę czytaną, na którą przyszłyśmy zadowolone, że mamy dużą, ciekawą rolę, a wtedy Konrad powiedział: a tam leżą wasze ukulele. Spytałyśmy od razu: nasze co? Moją pierwszą myślą była rezygnacja ze spektaklu – byłam pewna, że nie dam rady nauczyć się na gry na tym instrumencie. Później pracowałyśmy na podwójnych próbach – najpierw na scenie, a później w sali prób z ukulele. Okazało się, że dałyśmy radę – jedne lepiej, drugie gorzej… ja akurat gorzej.
Czy dobrze domyślam się, że z połączenia „śpiewający aktor” jednak aktorstwo wygrywa u pani ze śpiewem?

– Tak, z tego zestawu wolę aktorstwo, ale przekonałam się o tym niedawno, chyba na etapie „Wyzwolenia”. Upewniłam się wtedy, że słowo mówione jest moim ulubionym środkiem przekazu. Choć lubię i jedno, i drugie, mam wrażenie, że aktorstwo wychodzi mi lepiej niż śpiewanie. Ale może to też dlatego, że mało miałam dotychczas okazji, by testować to drugie, a „Lazarus” jest dla mnie ważnym początkiem.


W trakcie sześciu lat pracy w Capitolu pani role były bardzo zróżnicowane. Teraz pojawiła się również rola duża, świetnie odebrana przez widzów i krytykę. Czy dzisiaj przez to, co do tej pory wydarzyło się w pani karierze, czuje pani wysoko zawieszoną poprzeczkę? I co dalej – jakich wyzwań będzie pani szukać i na jakie czekać?

– Nie mam pojęcia, bo jak pokazało te ostatnie sześć lat, jestem bardzo różnie obsadzana. Reżyserzy chętnie eksperymentują z moimi postaciami. Na potwierdzenie tego powiem, że w kolejnym spektaklu, czyli „Alicji w Krainie Czarów”, zagram Świnkę. Jestem tam prosiakiem, to bardzo mała rola, ale bardzo się z niej cieszę. Zresztą dla mnie nie ma małych ról – jeśli ktoś konsekwentnie je buduje, to nigdy nie są zbyt skromne czy nieznaczące.

Długo czekałam z kolei, by na scenie stanąć jako piękna kobieta. Zawsze byłam dziwolągiem, podczas gdy koleżanki miały ładne kostiumy. Potem zagrałam w „Mocku” i doczekałam się swojej szansy na kobiecą kreację, ale to pozwoliło mi się przekonać, że jednak najbardziej lubię wracać do postaci Ariela z „Po Burzy Szekspira” czy Syna Macduffa z „Makbeta”. Wygląda na to, że lubię na scenie być zbrzydzona, dziwnie się poruszać, specyficznie zachowywać. Dlatego kiedy myślę o kolejnych rolach, cieszyłabym się, gdyby to znów był jakiś dziwoląg. Ale nie mam wymagań, zawsze jestem ciekawa tego, co będzie. I ja chcę po prostu grać!


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji