Artykuły

Mirosław Baka: Artyści nie są ulubieńcami tego rządu

Katarzyna Fryc: Wygląda na to, że nie udał nam się rok 2020. Też ma pan takie wrażenie?

Mirosław Baka: Mam w swoim życiorysie dwa takie roczniki, które szczególnie wyryją się w mojej pamięci. Pierwszy z nich to rok 1981, czas stanu wojennego, który zbiegł się z moim wejściem w dorosłość. Czas bardzo smutny i trudny dla wszystkich Polaków. Patrole wojska na ulicach, zamknięte szkoły, z telewizji sączy się rządowy przekaz - to nie były wymarzone okoliczności, by z uśmiechem wejść w dorosłe życie.

I obecny rok 2020 z pandemią, która przewartościowała całe nasze życie i wywróciła je do góry nogami. Obie te daty stały się więc w szczególny sposób przełomowe nie tylko w moim, ale myślę, że w życiu wielu ludzi.

Obecny rok zaczął się dla mnie bardzo intensywnie – kalendarz szczelnie wypełniony pracą na wiele miesięcy w przód. Spektakle w Teatrze Wybrzeże, spektakle w Warszawie, przedstawienia impresaryjne, przygotowania do filmu, zdjęcia - wszystko to odbywało się w dużym tempie. Aż nagle z dnia na dzień ten rytm został zatrzymany jakby w pół słowa przez pandemię. Wszystkie formy aktywności zawodowej odwołane. Trzeba było zastanowić się, co zrobić z wolnym czasem. W przymusowej izolacji zaczęło się czytanie zaległych książek, oglądanie zaległych filmów, jak wielu innych Polaków zajęliśmy się z żoną remontem naszego domu. Później był powrót do względnej normalności, a teraz znowu teatr jest zamknięty.


Pandemia w wyjątkowy sposób dotknęła ludzi kultury.

- Nie wiem czy „wyjątkowy”. Pandemia dotknęła mniej lub bardziej wszystkich. Odczuliśmy ją na własnej skórze wszyscy bez wyjątku. Natomiast przyczyn nie najlepszej sytuacji ludzi kultury, ale także kultury w ogóle, należy dopatrywać się w polityce partii rządzącej. I nie od czasu pandemii, ale od początku rządów PiS-u. Nie ma co do tego wątpliwości, że ludzie kultury, artyści nie są ulubieńcami tego rządu. Oczywiście poza pewnymi wyjątkami. Elektorat obecnej władzy w swej statystycznej większości nie ma szczególnie wyrafinowanych potrzeb w zakresie kultury. Podkreślam: mówię o statystycznej większości, nie o wszystkich. Suweren – czyli elektorat Prawa i Sprawiedliwości, bo do tego zawęża się w retoryce pisowskiej to pojęcie - ma i zdaniem rządzących powinien mieć natomiast potrzebę katolicyzmu w kształcie, jaki proponuje polski Kościół. Stąd łatwiejszy dostęp do kościoła niż teatru, opery, galerii czy kina.


Szerokie horyzonty myślowe są wskazane, ale pod warunkiem, że całkowicie zgodne z założeniami światopoglądowymi partii rządzącej. Jeśli wolność to najchętniej w kontekście stref wolnych od LGBT. Homofobia jak najbardziej, bo w pełni usankcjonowana przez episkopat. Europejczykiem Polak czuć się nie musi, a wręcz nie powinien. Bez względu na to, ile nosi w sobie nienawiści do ludzi myślących inaczej niż on, może być z siebie dumny, bo jest zdaniem prezesa obywatelem lepszego sortu.



Ostatnio w Sopocie artyści wyszli protestować na ulice.

- Kiedy na ulice wychodzą górnicy czy rolnicy, rząd ze strachu idzie na ustępstwa. Artyści na ulicach pewnie budzą jedynie pobłażliwy uśmiech rządzących. Artystom można zamknąć teatry, galerie, zabronić grać koncerty. Dobrze, że ludzie widzą, że artyści się z tym nie godzą i głośno mówią o swojej trudnej sytuacji.


Ciężko pogodzić się z tym, że zamyka się miejsca takie jak teatr, gdzie widzowie oglądają spektakl w pełnym rygorze sanitarnym, zajmując co czwarte miejsce, gdzie spisuje się ich dane, by w razie czego łatwo było do nich dotrzeć.

W kościele nie zauważyłem, by ktoś liczył i rozsadzał wiernych albo zbierał od nich dane. Kultura jest przez rządzących wzgardzona i uznawana za zbędną, bo ludzie kultury wielokrotnie w swojej twórczości i wypowiedziach dawali odczuć rządzącym, że polityka obozu władzy najdelikatniej ujmując daleka jest od ich oczekiwań.

Jak powszechnie wiadomo, wzorzec prawdziwego Polaka i to najwyższego sortu znajduje się w Warszawie na Żoliborzu w dobrze strzeżonej will. Dzieli czas między mszą a rządzeniem tym krajem. Świadomie nie używam sformułowania "między religią a polityką", bo jaka miałaby to być religia? Przecież nie chrześcijańska, bo w niej najważniejsze jest przykazanie miłości. A ten człowiek bynajmniej nie miłością kieruje się w swoim działaniu.

Ma nam wystarczyć kościół i praca. Ale niestety dla wielu wrażliwych ludzi to jednak za mało. Stąd nasz sprzeciw wobec jawnej niesprawiedliwości, jaką jest zamykanie galerii, oper, filharmonii, teatrów, ale nie kościołów.

Mam nadzieję, że ostatnie protesty na ulicach to początek zmian, bo w ludziach jest coraz większa niezgoda na polską rzeczywistość. Jestem podbudowany tym, że wreszcie młodzi ludzie wyszli na ulice i głośno powiedzieli "dość". Liczę, że tego społecznego odzewu nie da się tak łatwo uciszyć.

Zastanawiam się, jakiego rozmiaru kanalią trzeba być, aby protesty dziesiątków tysięcy młodych ludzi, którzy wyszli na ulice polskich miast, aby zamanifestować swój sprzeciw przeciwko próbie odebrania kobietom wolności wyboru, określić słowami „chuliganeria, wandalizm, chamstwo i brutalność”. Tak o demonstracjach wypowiedział się nowo mianowany minister edukacji Przemysław Czarnek.

Człowiek taki jak on nie zasługuje na żadne stanowisko w administracji demokratycznego państwa, a powierzenie mu ministerialnej teki i to w dziedzinie edukacji młodego pokolenia Polaków zakrawa na kpinę. W uczciwych ludziach rodzi się krzyk: nagradzajcie swoich partyjnych aparatczyków kolejnymi stanowiskami w radach nadzorczych, ale zostawcie tę wystarczająco już sponiewieraną przez was polską edukację ludziom, którzy się na tym znają.




Minister Czarnek modli się o szybki powrót uczniów do szkół.

- W jego wizji prawdziwej Polski młodzi ludzie powinni pewnie maszerować powiewając chorągiewkami, niosąc portrety Kaczyńskiego, Rydzyka, Pawłowicz… Jak za starych dobrych czasów, tyle że na trybunie zamiast komunistów Kaczyński ze swoją świtą i wybranymi biskupami. No niestety, takiej Polski już Czarnek nie doczeka.

Ten człowiek przyznał się, że jeszcze do niedawna nie znał pojęcia mizoginizmu. Może ktoś powinien wytłumaczyć mu także, jaka jest różnica między edukacją a indoktrynacją.

Pandemia koronawirusa dotknęła pana osobiście.

- Owszem, niedawno przeszedłem tę chorobę. Na szczęście mam to już za sobą, powoli wracam do normalnego życia. I cieszę się, że przynajmniej na jakiś czas będę miał przeciwciała - to jedyna dobra strona tego, co przeszedłem.

Nie skończyło się to u mnie, jak u wielu innych osób, kłopotami z oddychaniem. Jednak takich bólów głowy, jakie miałem, nikomu nie życzę. Jestem migrenowcem, wirus zaatakował mój słaby punkt i przejechał po mnie ten covidowy czołg dosyć mocno.

Przed chorobą zdążył pan zakończyć zdjęcia do malarskiej ekranizacji "Chłopów" Reymonta w reżyserii Doroty Kobieli, która wcześniej nakręciła nominowany do Oscara film "Twój Vincent".

- Kiedy dostałem telefonicznie wstępną propozycję wzięcia udziału w "Chłopach", natychmiast pojawiła się myśl: kogo ja miałbym zagrać? Kiedy usłyszałem, że chodzi o rolę Macieja Boryny, pomyślałem sobie: to już? Boryna utrwalił się w mojej pamięci jako stary gospodarz, wspaniale zagrany w ekranizacji Jana Rybkowskiego przez Władysława Hańczę. Stary człowiek! I nagle uświadomiłem sobie, że to już. Że przyszedł ten czas. Zaraz potem sprawdziłem w książce, że Boryna miał dokładnie tyle lat, ile ja teraz.


Z wielu względów to film dla mnie bardzo ważny. Po pierwsze, z wielkim zachwytem obejrzałem wcześniejszy film Doroty Kobieli "Twój Vincent" i współpraca z ekipą, która stworzyła dzieło uhonorowane nominacją do Oscara, jest dla mnie dużym wyróżnieniem.

Po drugie, w życiu aktora nieczęsto przecież zdarza się okazja do pracy nad noblowskim materiałem. Wszyscy wiemy, że dzieła literatury czytane przez nas w ramach lektur szkolnych odbierane są przez młodych ludzi zgoła inaczej niż czytane „dobrowolnie” w późniejszych latach. Usiadłem więc do ponownej lektury "Chłopów" i to było moje pierwsze po kilkudziesięciu latach, „dojrzałe’ odczytanie tego dzieła . Utwierdziło mnie w przekonaniu, że Nobel dla Władysława Reymonta za "Chłopów" był absolutnie zasłużony, bo to powieść genialna. A co za tym idzie, przebogaty materiał na scenariusz filmowy.


Później nastąpiła konfrontacja tego, co napisał Reymont, ze scenariuszem Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. I to było bardzo miłe zaskoczenie, bo z przebogatej masy materiału powieściowego udało im się wybrać niezwykle ciekawą esencję - sedno najważniejszych zdarzeń, całe bogactwo międzyludzkich relacji zmieszczonych w gronie mieszkańców jednej tylko wsi, dziewiętnastowiecznej obyczajowości polskiej wsi… słowem - historię chłopów ze wsi Lipce. A na tym malowniczym tle motyw wiodący - historia Jagny, pięknej dziewczyny, której wyjątkowa wrażliwość i wyraźnie wyróżniająca ją na tle otoczenia osobowość staje się osią dramatu.


W tym scenariuszu nie ma scen letnich, ot tak sobie opisujących wiejską sielankę. Wszystkie nasycone są dramatyzmem, co dla aktora oznacza ciekawy, doskonale skondensowany materiał do zagrania. Więc kiedy dostaje się świetny scenariusz, stworzony na podstawie doskonałej powieści, to trzeba tylko się pilnować, żeby niczego nie schrzanić.



Wszystkie zdjęcia aktorskie są już gotowe?

- Na planie zdjęciowym spotkamy się jeszcze raz w przyszłym roku. Musimy nakręcić plenerową sekwencję bitwy w lesie, w której Boryna zostaje ranny i która to rana doprowadza go do śmierci.

Kręcenie "Chłopów" zaczęliśmy od wysokiego C, czyli od wesela Boryny i Jagny - sceny zbiorowej, niesłychanie malowniczej, dynamicznej, pełnej muzyki i tańca. Sceny ekstremalnie trudnej do wyreżyserowania. Patrzyłem uważnie, jak Dorota sobie z tym poradzi, bo w "Twoim Vincencie" takich scen było niewiele. To był kameralny film w porównaniu z rozmachem "Chłopów".

Po kilku dniach, gdy skończyliśmy kręcić sekwencję wesela Boryny, byłem już spokojny o to, że Dorota doskonale poradzi sobie z tym filmem. Zdjęcia Radka Ładczuka i Kamila Polaka zachwycają już na wstępnym etapie produkcji. Udało im się stworzyć przed kamerą niezwykły klimat nawiązujący do dziewiętnastowiecznego malarstwa polskiego, które stanowiło także inspirację Doroty i Hugh do stworzenia tego filmowego zamierzenia. A przecież obrazy, które mogliśmy podejrzeć na planie zdjęciowym w monitorach, to dopiero namiastka tego, co po obróbce malarskiej zobaczy widz.


To produkcja, która powstaje z ogromną dbałością o każdy niuans, jest dopracowana w najmniejszym detalu także jeśli chodzi o oświetlenie czy scenografię, nie mówiąc o grze aktorskiej. Teraz zacznie się dopiero praca całego sztabu artystów malarzy, którzy będą odwzorowywać na obrazach każdą z kilkudziesięciu tysięcy nakręconych klatek filmowych. Na tę część pracy, najbardziej żmudną, musimy jeszcze długo poczekać. Premiera "Chłopów" zaplanowana jest na 2022 rok.


Od dwóch lat na premierę czeka film "Klecha", w którym zagrał pan główną rolę charyzmatycznego księdza Romana Kotlarza. Dlaczego nie trafił na ekrany?

- To dla mnie bolesny temat. Przy tym filmie pracowało kilkadziesiąt osób na czele z reżyserem Jackiem Gwizdałą i aktorami: Piotrem Fronczewskim, Danutą Stenką, Arturem Żmijewskim i wieloma innymi. Tymczasem od ponad dwóch lat czekamy na wypłatę honorariów od producenta, a dopóki to nie nastąpi, film nie może być nigdzie pokazywany. „Klecha” został zaproszony do konkursu głównego Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego, ale producent wycofał go. Nie może być też zgłoszony do Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Gigantyczna praca, którą wykonaliśmy, nie może wciąż ujrzeć światła dziennego z powodu niekompetencji producenta. W państwie Prawa i Sprawiedliwości my od ponad dwóch lat czekamy na sprawiedliwość, na wynagrodzenie za naszą ciężką pracę. To horrendalna sytuacja, podobnej nie przypominam sobie w ciągu 35 lat mojej pracy w branży filmowej.

Co teraz zajmuje pana zawodowo?

- Zagrałem w filmie, który umieściłbym na przeciwległym biegunie do "Chłopów". Po raz pierwszy wziąłem udział w komedii romantycznej. To film realizowany dla Netflixa pod roboczym tytułem "Miłość do kwadratu", w którym zagrałem sympatyczną - mam nadzieję - postać ojca głównej bohaterki.

A teraz zaczynam próby do "Fausta" Goethego w Teatrze Wybrzeże w reżyserii Radka Stępnia, w którym zagram tytułową rolę. Premiera planowana jest wiosną przyszłego roku.


Wojciech Fułek pochwalił się na Facebooku, że napisał słuchowisko o Grudniu'70 pod tytułem "Ostry dyżur", w którym ma pan zagrać główną rolę.

- Wcielę się w postać lekarza, który pracował w gdyńskim szpitalu. Był chirurgiem, na którego stół operacyjny trafiali ludzie ranni w wypadkach grudniowych. Cieszę się, że będę mógł go zagrać, bo to ciekawie i mądrze napisane słuchowisko.

Poza dużą rolą w "Fauście" i tym słuchowiskiem na razie nie mam konkretnych zadań do wykonania. Więc jedyne, co mogę teraz planować, to spokojne święta w gronie rodzinnym.

***

Mirosław Baka

Aktor filmowy, telewizyjny i teatralny, od ponad 30 lat związany z gdańskim Teatrem Wybrzeże. W Gdańsku możemy go oglądać w spektaklach "Śmierć komiwojażera", "Kto się boi Wirginii Woolf", "Seks dla opornych" i "Raj dla opornych". Wśród jego kilkudziesięciu ról filmowych są m.in. kreacje w "Krótkim filmie o zabijaniu" w reż. Krzysztofa Kieślowskiego, "Wyroku na Franciszka Kłosa" w reż. Andrzeja Wajdy, "Amoku" w reż. Natalii Korynckiej-Gruz, "Jack Strong" Władysława Pasikowskiego.

***

Film "Chłopi"

„Chłopi” są realizowani w technice animacji malarskiej, która podbiła widzów na całym świecie przy poprzedniej produkcji sopockiego studia BreakThru Films – nominowanym do Oscara filmie „Twój Vincent”. Sceny początkowo są kręcone z aktorami, następnie każda klatka zostanie ręcznie namalowana jako obraz olejny (powstanie ok. 72 tys. klatek). By tego dokonać, w projekcie weźmie udział ponad 50 malarzy pracujących w trzech studiach: głównym w Sopocie oraz w Serbii i na Ukrainie.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji