Artykuły

Lupa w doskonałej formie

Wejściu w świat "Na szczytach panuje cisza" towarzyszy poczucie ulgi. Po odrapanych ścianach gdzieś na peryferiach prawdziwego smaku, pamiętnych z "Zaratustry" w krakowskim Narodowym Starym Teatrze, nie został nawet ślad.

Nie degradacja rzeczywistości była jednak w tamtej inscenizacji kompletnie nie do zniesienia. Poczucie buntu i szoku pozostawiała propozycja reżysera, by Nietzschego skompilowanego z dramatem Einara Schleefa łączyć w spektakl stanowiący wycieczkę w bagno pseudofilozofii pożenionej na siłę z najtańszą z możliwych publicystyką. Owszem, mówili apologeci Krystiana Lupy, że artysta przekracza nieistniejące teatralne granice, penetruje zupełnie nowe, pozasceniczne już terytoria. Każdy, kto zachował jednak resztki zdrowego rozsądku, wzruszał na te peany ramionami. Było tak, jakby na deskach i na widowni spotkali się wielbieni i wyznawcy. Przygnębiające wrażenie spotkania szermującej mocnymi hasłami sekty.

Wcześniej w "Niedokończonym utworze na aktora. Sztuce hiszpańskiej" było niewiele lepiej. "Mewa" w wydaniu Lupy z pierwszej części tego podwójnego seansu przyoblekała Czechowa w nieznośne misjonarskie szaty. Dramat Yasminy Rezy grany drugiego wieczoru wydawał się pisany nie na miarę artysty. Zbyt oczywisty, wyważający dawno otwarte już drzwi. Na osłodę pozostawało w nim czyste aktorstwo - Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, Agnieszki Wosińskiej, a przede wszystkich często przejmujących Mai Komorowskiej i Władysława Kowalskiego.

Więc teraz czuję się bezpiecznie. Po pierwszych teatralnych chwilach zapominam o "Zaratustrze", puszczam w niepamięć nieznośny ból i wściekłość po "Mistrzu i Małgorzacie", kiedy reżyser postanowił po swojemu "poprawić" arcydzieło Bułhakowa, niemiłosiernie się przy tym ośmieszając. Krystian Lupa na nowo, jak kiedyś w swoich najlepszych spektaklach, wciąga mnie bez pytania do swego labiryntu. I znowu, jak kiedyś w "Immanuelu Kancie" i "Wymazywaniu" Bernharda albo chociażby genialnych "Lunatykach" Brocha, jestem w nim jak u siebie.

Jest dom Moritza Meistra (Władysław Kowalski) i jego żony Anny (Maja Komorowska). Śniadania jada się tu na tarasie, przy wtórze śpiewu ptaków i zawodzeniu wiatru. Kapryśne słońce raz świeci pełną parą, aby za chwilę schować się za pędzącymi po niebie obłokami. Czas płynie wolno, bo wszystko zostało już powiedziane. Chociaż trzygodzinna inscenizacja Teatru Dramatycznego w Warszawie należy do tych krótkich przedstawień Lupy, wprowadza widza w inny stan skupienia. Nie ma się dokąd spieszyć. Frazy z dramatu Thomasa Bernharda sklejone w przedziwne, z pozoru kulawe i pełne natrętnych i nieoczekiwanych nawrotów monologi bohaterów narzucają widowisku specyficzny rytm. Na scenie naprawdę sieje, naprawdę pije i naprawdę rozmawia. Nie ma miejsca na efektowne triki, trzeba pamiętać o tym, że każde słowo i każdy smak w ustach musi do końca wybrzmieć. Dlatego tak istotne są długie pauzy, momenty ciszy. Krystian Lupa czyni z nich znak rozpoznawczy swojego ostatniego dzieła.

W wędrówce po labiryncie reżysera znowu trafiam do pokoju. Nie jest to miejsce szare i niedookreślone, jak kiedyś przypuśćmy w "Marzycielach" Musila.

W "Na szczytach panuje cisza" stół jadalny, fortepian Anny, na którym gra "Piątą" Beethovena, wreszcie gabinet Moritza są konkretne, jak najbardziej namacalne. Lupa - scenograf mebluje je, nie korzystając tym razem z arsenału swej wyobraźni. "Skromne warunki" - mówią o swym domostwie państwo Meister. Nie całkiem skromne, ale szaleństw tu nie uświadczysz. Tylko wtedy, gdy Lupa puszcza w ruch obrotówkę, rzeczywistość sceny zaczyna niepokoić, na moment ulega wyraźnej deformacji.

"Na szczytach panuje cisza" to kolejny w dorobku Bernharda traktat o artyście. Traktat gorzki, prześmiewczy i ironiczny, bowiem Meister to postać żałosna i kabotyńska. Właśnie ukończył tetralogię o niejakim profesorze Stieglitzu i uważa go za swoje opus magnum. Na koncie ma także wiersze, odczyty i studium o pszczołach. Żyje w niezbitym przeświadczeniu własnego geniuszu, chętnie porównując się do największych w historii niemieckich pisarzy. I swymi humorami zamęcza żonę, niegdyś utalentowaną pianistkę, na rzecz jego kariery poświęcającą wszystkie artystyczne ambicje. A przy tym Meister to postać niejednoznaczna. Może i chciałoby się go potępić, ale się chyba nie da. Jest bowiem taki jak wielu innych. Śmieszny, a jednak jakoś bliski. W swojej megalomanii jednak zwyczajny, a przez to wzruszający. Daleko mu do aktora Bruscona z "Komedianta" tego samego autora, którego przekonania o własnej wyższości nad światem w żaden racjonalny sposób nie dało się wytłumaczyć.

Wielki temat Bernharda i Lupy powraca w tym przedstawieniu z pełną siłą. Znowu jest o artyście - o jego pragnieniach, żądzach, urojeniach i kompleksach. A jednak Meister to bohater nie taki sam jak ci z poprzednich spektakli reżysera. Lupa traktuje go z wyraźną aż nadto ironią, przejaskrawia jego śmiesznostki, bywa wręcz okrutny. Punktuje mocno te fragmenty dramatu, w których cytuje się rzekome arcydzieła Moritza. Każe jego scenicznym słuchaczom chłonąć je z mieszaniną konsternacji i fascynacji. A jednak wydaje się wobec Meistra wyrozumiały, a może nawet współczujący. Samo narzuca skojarzenie, że bohater "Na szczytach panuje cisza" to alter ego bardzo wielu artystów. W swej wyimaginowanej wielkości bywa zabawny, bowiem w istocie raz za razem przeistacza się w przeciwieństwo siebie z własnych wyobrażeń - człowieka małego i w gruncie rzeczy bezbronnego.

W taki też sposób gra Moritza Władysław Kowalski. Po lekturze sztuki wydaje się, że Meister to rola wirtuozowska, taka, w której wszystkie nawet najbardziej karkołomne chwyty są dozwolone. Powraca przed oczy Bruscon Tadeusza Łomnickiego ze znakomitego "Komedianta" Erwina Axera w warszawskim i Teatrze Współczesnym w 1990 bodaj roku. Tymczasem Kowalski uspokaja swego bohatera, czyni go bardziej ludzkim, przyziemnym, choć może przez to trochę poszarzałym. Na palcach jednej ręki można policzyć w tej kreacji kulminacje. Kowalski rezygnuje raczej z bogatej amplitudy emocji, prowadząc swego bohatera po linii prostej.

Chwilami trudno się z tym pogodzić, jednak to pełne wyrzeczeń granie ma głęboki sens. Wprowadza bowiem kolejny temat przedstawienia i pozwala rozłożyć aktorskie na dwóch idealnie wyważonych szalach. W interpretacji Lupy bowiem, może nawet bardziej niż u Bernharda, "Na szczytach panuje cisza" staje się rzeczą o domu artysty. O tym, że owa cisza nad Alpami w istocie kryje w sobie piekło niezrealizowanych ambicji, wyrzeczeń i poświęcenia. Maja Komorowska daje swej Annie łagodną rezygnację, pogodzenie z losem, akceptację narzuconej z góry roli. I tylko czasem, gdzieś na dnie oczu widać żal za złożonym w ofierze życiem. A znacznie częściej gorzką świadomość swojego miejsca w tym świecie, trzeźwą ocenę sytuacji, każącą widzieć w mniemanym geniuszu tylko potrzebującego kobiecej ręki bezbronnego nieudacznika.

Na scenie Dramatycznego Komorowska w kolejnej wielkiej kreacji łączy ogień z wodą. Bywa śmieszna, gdy wychwala męża albo wspomina ich wspólną podróż na Kretę. Częściej jest jednak przejmująca, gdy bez słów ogarnia sobą cały dom, niczego w zamian nie oczekując. Fascynujące jest patrzeć, ile pokazuje poza słowami - gestem, spojrzeniem, ledwie widocznym grymasem, wreszcie trwaniem w milczeniu.

Tak jak najlepsze przedstawienia Krystiana Lupy "Na szczytach panuje cisza" jest więc pełne aktorskich spełnień i to na wszystkich planach. Agnieszka Śnieżyńska ironicznie portretuje płytką doktorantkę piszącą pracę o Meistrze. Obdarza pannę Werdenfels małomiasteczkową ciekawością i dociekliwością domorosłej dziennikareczki. Trafnie powściągliwy jest Andrzej Szeremeta w roli wysłannika wielkiej gazety, zabawny, a grający samym bezruchem Marcin Tyrol jako listonosz, dyskretna Maria Klejdysz (służąca Herta), jak trzeba zblazowany Piotr Skiba grający wydawcę, także autor znakomitych wspaniale definiujących postaci kostiumów. Do niego należy ironiczny finał inscenizacji.

"Na szczytach panuje cisza" to w dorobku Lupy rzecz zaskakująca. W wielu partiach jest komedią, ale pod śmiechem nieodmiennie czai się smutek. Jest to bowiem, jak mówi jeden z bohaterów, oszukiwanie apokalipsy.

Ale to mała apokalipsa. Krystian Lupa obnaża się tym spektaklem, jakby chciał podstawić samemu sobie pod nos lustro Meistra i wyspowiadać się z własnej pychy, kabotyństwa, przyznać się do grzechów wielkiego artysty. Jest to gest niecodzienny. On w śmiechu i ciszy na szczytach waży zdecydowanie najwięcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji