Artykuły

Krystyna Janda: Brak perspektyw na zmianę i ciemny horyzont. To nie czas na cieszenie się jubileuszami

- Głowa i wyobraźnia pracują, ale podcięte skrzydła nie pozwalają fruwać. Nie chodzi mi o mnie, chodzi o przyszłość fundacji. Niby się trzymamy, niby cały czas gramy i dajemy premiery, realizujemy plany artystyczne z powodzeniem, ale wszystko to ze ściśniętym gardłem - mówi Krystyna Janda w rozmowie z Dorotą Wyżyńską w Gazecie Wyborczej.


Dorota Wyżyńska: 15-lecie Teatru Polonia i 30-lecie spektaklu „Shirley Valentine” - dwa piękne wydarzenia. W innych okolicznościach pewnie namówiłabym panią na liczne anegdoty związane z budową Polonii, choćby tę, kiedy przerwała pani spektakl i oznajmiła publiczności: "Bardzo państwa przepraszam, przyjechała spóźniona betoniarka, musimy wyładować beton, bo zastygnie. Będzie to trwało około 40 minut. Proszę wybaczyć i poczekać". O „Shirley...” różne zabawne historie może pani opowiadać godzinami. Ale czasy takie, że chyba trudno się cieszyć jubileuszami?


Krystyna Janda: Oj tak, pandemia, ogólny lęk, niepewność jutra, sytuacja kraju, kultury, brak perspektyw na zmianę i generalnie ciemny horyzont to nie jest czas, żeby cieszyć się jubileuszami czy rozsądnie podsumowywać. Za mojego życia nigdy kolory nie były tak mroczne. Choć ten jubileusz w dobie tak silnego protestu młodzieży, tak licznych demonstracji ulicznych i gniewu kobiet nabiera powoli i innych barw. W poniedziałek grałam „Zapiski z wygnania” podczas blokady Warszawy, grałam z akompaniamentem wykrzykiwanych haseł i klaksonów solidaryzujących się z manifestantami samochodów. To był inny spektakl, jeszcze bardziej aktualny niż dotychczas. 


Krystyna Janda – „Kobieta z żelaza”. Wiedzieliśmy o tym od zawsze, że jest pani osobą, która nigdy się nie poddaje. I ma pani niespożytą energię. A jak jest teraz?


- Głowa i wyobraźnia pracują, ale podcięte skrzydła nie pozwalają fruwać. Nie chodzi mi o mnie, chodzi o przyszłość fundacji. Niby się trzymamy, niby mamy margines na przetrwanie jeszcze jakiś czas, niby cały czas gramy i dajemy premiery, realizujemy plany artystyczne z powodzeniem, ale wszystko to ze ściśniętym gardłem.


Ten teatr, te teatry - i Polonia, i Och - przez te wszystkie lata huczały od braw, tłumów i śmiechu i na salach teatralnych i w garderobach.


Poczucie sukcesu, udanej pracy, sensu stworzyło przyjaźnie, artystyczne i prywatne, stworzyło wielką rodzinę teatralną, szczęśliwą i chętną do wszelkich wyczynów. No nic, teraz też jesteśmy razem, dzwonimy do siebie, planujemy, jesteśmy blisko, ale czekamy na czas, kiedy można będzie na nowo grać i pracować normalnie.  


Po wiosennym lockdownie Polonia i Och-Teatr od razu wróciły do grania, grały całe wakacje, grają teraz. Choć ograniczenia do 25 proc. widzów na sali są dla teatrów zabójcze. Ile czasu teatr jest w stanie funkcjonować, sprzedając tylko 25 proc. biletów na spektakl? Teatr niepubliczny, który nie ma stałej dotacji.


- Mieliśmy oszczędności i budżet zabezpieczony na kolejne produkcje w nadchodzącym sezonie, teraz to przejadamy, ale też produkujemy nowe spektakle mimo wszystko. Ile przetrwamy? Jak długo? Nie wiem. Wiecznie nowelizujemy budżet, liczymy na pomoc, na koniec pandemii. Postanowiłam trzymać się najdłużej, jak się da. Nie kapitulujemy. Stworzyliśmy w tych trudnych czasach Unię Teatrów Niezależnych. Jako organizacja jest nas w tej chwili ponad 20 podmiotów teatralnych i przystępują nowi, walczymy. 


A jak pani skomentuje to, co proponuje kulturze nasz rząd?


- Kulturze? A co proponuje naszemu zdrowiu? Nauce? Polakom? Koszmar.


A publiczność? Chce chodzić do teatru? Latem chodziła odważniej, teraz się wycofuje? Jakie są pani obserwacje?


Publiczność, jej wierność i ciągła chęć chodzenia do teatru to nasza jedyna nadzieja i pociecha.


Przychodzą, są, nawet teraz, kiedy odwołujemy co chwila z przyczyn od nas niezależnych, wszystko jest w kratkę, teraz też kupują bilety. No, ale także jest to wynik tego, że dajemy nowe premiery, udane, grają ulubieńcy i jeszcze jedna rzecz – szacunek, kultywujemy partnerstwo, przyjaźń, jaką zawarliśmy z nimi te 15 lat temu. Każda zmiana, każdy odwołany spektakl to setki telefonów naszych kasjerów do widzów, przepraszanie, próba przeniesienia biletów na inne terminy, to kontakt.


Wiosną zrobiła pani wielki prezent publiczności i pokazała pani w sieci „Danutę W.” Potem w internecie oglądaliśmy – nagrane od razu po tym jak teatry wróciły na scenę – dwa spektakle „Na czworakach” i „Pana Jowialskiego”. Czy pokazy online to jest jakaś szansa dla teatrów?


- Nie, nie jestem optymistką w tej sprawie. Teatr online to zupełnie coś innego, inna sprawa, to nie teatr, to coś w rodzaju teatru TV i z jakością zależną od funduszy w to włożonych, ta technika kosztuje naprawdę dużo. Cena biletu, takiego wejścia - seansu, ukształtowała się na poziomie 15 zł. To za mało. Dwa lata temu zagrałam dla firmy m.in. Borysa Szyca TheMuBa mój sztandarowy monodram „Ucho, gardło, nóż”. Podpisaliśmy umowę, od każdego wejścia fundacja miała mieć procent, spektakl został zarejestrowany, pokazany w trakcie rejestracji na żywo, także w salach kinowych sieci Helios, były tam podobno tłumy. Dziś, po dwóch latach, mamy dla teatru sumy naprawdę symboliczne. Żarty. A „Pana Jowialskiego” i „Na czworakach”, lektury i świetnie zarejestrowane spektakle, oddaliśmy ludziom za darmo w ramach programu „Kultura w sieci”.


Tak jak pani wspomniała, publiczność czeka na nowe przedstawienia na żywo. W Teatrze Polonia trwają właśnie próby spektaklu, który ma mieć premierę na początku grudnia. „Aleja Zasłużonych” – sztuka Jarosława Mikołajewskiego – dotyka tematu śmierci w sposób nieoczywisty, groteskowy... Rzecz o artyście, który próbuje załatwić sobie miejsce na cmentarzu w Alei Zasłużonych… Czym panią ujął ten tekst?


- Wszystkim. Nie pisze się o artystach, o ich kondycji psychicznej i finansowej, o ich lękach i ich sprawach. Świetny tekst, dobre role, ciekawa forma. Zobaczymy, jesteśmy w samym sercu prób, choć co chwilę musimy je wstrzymywać.


Wiem, że autor na pani zamówienie pisał różne zakończenia sztuki. Jak pracuje się z „żywym autorem”? I w dodatku poetą.


- Z taaakim poetą, z takaaakim człowiekiem, z taaaakim umysłem… Znamy się od dawna, spotykaliśmy się we Włoszech, to pan Mikołajewski napisał mój wiersz noblistki do filmu „Słodki koniec dnia”, wspaniały. Pracujemy, Jarek bywa na próbach. Właśnie napisał dla Ola Łukaszewicza, grającego mojego męża, wielki monolog kończący utwór. Ja gram rzeczoną poetkę i reżyseruję. Premierę planujemy na 3 grudnia. Zapraszam, jak Bóg da, los zdarzy, a partia pozwoli.


A już 2 i 3 listopada zagra pani jubileuszową „Shirley Valentine”. Dla 25 proc. widowni. Na tym spektaklu, pokazywanym przez wiele lat w warszawskim Teatrze Powszechnym, a obecnie w Teatrze Polonia, ale też na wielu gościnnych występach w Polsce i na świecie (czasem w ogromnych salach) zawsze były nadkomplety.


- Tak, to będzie około tysięczna prezentacja, nie liczymy dokładnie, bo było zbyt dużo zawirowań w trakcie. Zrobię wszystko, żeby to był wesoły i optymistyczny wieczór. 25 proc. na sali Teatru Polonia to 70 osób, elitarne towarzystwo. Będzie miło i… sentymentalnie.  


"Ta niepozorna komedia Willy’ego Russella o gospodyni domowej, która rozmawiając ze ścianą i przygotowując jajka sadzone dla męża, odkrywa nijakość swego życia, stała się prawdziwym teatralnym fenomenem, dawką pozytywnej energii" - pisałam przy okazji dwusetnego spektaklu w Powszechnym. I choć już wtedy był to absolutny hit, to jednak nikt się nie spodziewał, że będzie pani grała tę postać aż przez 30 lat! Takie rekordy w teatrze nie są częste.


- Żyję z Shirley połowę swojego życia i jest to związek szczęśliwy. Zrobienie tego spektaklu, tej roli, z nudów, w ciąży, z premierą w siódmym miesiącu było jednym z najszczęśliwszych wydarzeń w moim życiu i prywatnym, i zawodowym.


Wiele tej Shirley zawdzięczam i życzę każdej aktorce takiej roli-przyjaciółki i „karmicielki”, a każdemu teatrowi takiego „konia”.


Może kiedyś zrobimy spektakl o „Shirley Valentine”? Stanę na scenie i opowiem, jak to było od początku, przecież podczas premiery we Wrocławiu, bo spektakl wyprodukował Teatr Powszechny na spółkę z wrocławskim Impartem, zabawna spółka, koszt produkcji, spektakl, zwrócił się po czterech prezentacjach i do razu poszedł na dużą scenę Teatru Powszechnego, a potem teatr Impartowi lata całe płacił 50 proc. wpływów. Co to było? Brak wiary? No, ale to na marginesie. No więc wracając do wspomnień, podczas wrocławskiej premiery prawie urodziłam mojego syna, w każdym razie w przerwie spektaklu pojechałam do pobliskiego szpitala, gdzie po badaniu powiedziano mi, że mam zostać w szpitalu i czekać na poród, odmówiłam, wróciłam do Impartu, zagrałam drugi akt na siedząco, nie ruszając się, potem natychmiast pojechałam do Warszawy na leżąco i urodziłam syna chwilę później już w Warszawie. Wrocławska publiczność nie miała pojęcia, co odbyło się w przerwie.


Są widzowie, którzy widzieli "Shirley Valentine" wielokrotnie. Nad fenomenem tej inscenizacji głowili się studenci socjologii UW - powstała tam praca na ten temat. Na "Shirley Valentine" psychologowie wysyłali swoje grupy terapeutyczne, tłumacząc, że udało się pani stworzyć postać, która śmieszy, wzrusza, z którą łatwo się utożsamić. Co by Shirley mogła nam dziś poradzić?


- Że wszystko w życiu można naprawić i zmienić, nigdy nie jest za późno. I im dłużej gram, im jestem starsza, moja Shirley bardziej w to wierzy. Ratujmy to życie, które nam jeszcze zostało!


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji