Artykuły

Kino, gdy zamknę oczy, się nie kończy. Spektakl trwa

Mam nadzieję, że w chwili, gdy już na pewno otworzą się przede mną drzwi Wieczności, przypomni mi się dom mojej Mamy, Baboki, jak ją nazwał mój syn Grześ... I Baboka zgasi światło w swoim pokoju, gdy już usłyszy moje kroki na schodach - mówił w czerwcu, przed 90. urodzinami. Aktor Ryszard Ronczewski zmarł 17 października w swoim sopockim mieszkaniu. Zostanie w pamięci, w historii teatru i kina. W opowieściach. O Sopocie. O życiu. I o śmierci. W lipcu, tuż po 90. urodzinach wybierał się na plan filmowy. Zaprosił Go Wojciech Smarzowski, który kręci „Wesele 2".


O ostatniej roli

- Dziadek Antoni. To postać, którą gram. Wspomnienia Dziadka z czasów przedwojennych, z wojny, także z powojennego życia społeczeństwa małej mieściny - to jest niejako kanwa całego filmu. Będę się cofał do czasu, do którego, nawet we wspomnieniach nie chciałem wracać, a tu mam zagrać starego dziada, który ledwo łazi, i wspominając przeżyje na dodatek jedyną miłość życia. Wojciech Smarzowski złożył mi wizytę w Sopocie. To mi się zdarzyło pierwszy raz, żeby reżyser filmowy specjalnie przyjechał do mnie porozmawiać o roli...
Okazało się, że moje wyobrażenie Dziadka jest bardzo podobne do tego, jak widzi postać pan Wojtek. Czas wojny... Zostawił we mnie, w tym, co przeżyłem, trwałe ślady... Mam nadzieję, że uda mi się pokazać Dziadka Antoniego, że uda mi się przeżyć z Dziadkiem jeszcze raz moje wspomnienia.

O ojcu

- Mój Tato był kimś najważniejszym w moim życiu. Nauczył mnie tolerancji. Był najlepszym przewodnikiem po lasach i jeziorach, na szlakach naszych wspólnych wędrówek. Tylko raz widziałem Ojca straszliwie zdenerwowanego, gdy nie miał siły opanować swego gniewu. To wtedy, gdy nocą, w zimie 1940 roku sowieccy żołnierze nakazali nam wynosić się z domu, czekała nas wywózka na Sybir. Ojciec znał rosyjski perfekt, słowną, ale nie tylko słowną szarpaniną z lejtnantem, uratował nas - sołdaty, cudem, ustąpiły. Potem, gdy już emocje minęły, przyciągnął mnie do siebie, długo patrzył w oczy i powiedział: Pamiętaj, tak ryzykować możesz w życiu tylko w obronie swojej rodziny. Miałem 10 lat.

O byciu aktorem

- W naszym domu w Wilnie pojawiali się aktorzy Teatru na Pohulance, Jaracz, Eichlerówna, Woszczerowicz, znajomi z teatru siostry mego ojca, wtedy scenografki. Już po wojnie mieszkała w Warszawie, a ja świeżo upieczony aktor, pomieszkiwałem u niej. Sypiałem w wannie, mieszkanie było bardzo malutkie... I tutaj zjawiali się aktorzy, wspominali czasy wileńskie i wypytywali mnie o moje aktorskie „postępy"... Gdy dzisiaj wspominam czas po skończeniu szkoły aktorskiej, to wiem na pewno, że Maria Kaniewska - reżyserka pierwszej sztuki dyplomowej, w której grałem, była właściwie jedyną nauczycielką, która nauczyła mnie tego, co dzisiaj nazywam odpowiedzialnością aktora. Także ważną rolę tutaj znów odegrał mój Tato... Wypytywał, jakie książki muszę czytać na tych „teatralnych studiach", jakich autorów. Pytał, czy już poznałem Stendhala, Hugo... Te monologi Taty kończyły się stwierdzeniem: Jeżeli teraz, gdy masz 23 czy 24 lata nie przeczytasz tych książek, to już później nie starczy ci czasu... I dodawał, że aktor to musi być wysoko wykształcony facet... Tak mówił „wysoko wykształcony". Miałem czasem dni, może i dłuższe okresy, gdy chciałem odejść z teatru, zacząć pracować w „normalnym" zawodzie, Ojciec zawsze był temu przeciwny...

O Parasolniku

- W Sopocie, oprócz mojego szwagra, poety Jerzego Afanasjewa, który był w dawnych latach postrzegany jako człowiek co najmniej dziwny, mieszkał również pan Czesio, zwany Parasolnikiem. W naszym teatrze, który nosił miano Cyrk Rodziny Afanasjeff, Jurek występował w starym, czarnym meloniku, miał też gęstą, ciemną brodę. Takiż melonik i takąż brodę nosił i Parasolnik, postać bynajmniej nie z teatru, może z teatru ulicy jedynie. Któregoś dnia, nad ranem, ktoś łomocze w drzwi naszego domu pod wieżą. Otwieram przerażony, a tu pan Czesio rozsierdzony nad wyraz, wykrzykuje: Co to jest?! Co to?! Moje zdjęcie w gazecie, a podpisane „Asfasanjew" jakiś!!!
Jak to się stało, że w „Kurierze Polskim" pomylili Parasolnika z moim szwagrem - do dziś nie wiadomo.

O Sopocie Afanasjewa

- Sopot był dla Jurka czarodziejskim miastem. Nie krył tego, mało!, wierzył w to. Nic dziwnego, tu spotkał swoją nową rodzinę, miłość. Na grobie, w którym spoczywa wraz z moim ojcem i Baboką, są wyryte jego słowa, one mówią wszystko, o miłości do tego domu, do naszej rodziny i do czarodziejskiego Sopotu. Pisał, że „sopoccy malarze i hipochondrycy łykają kieliszkami nadmorską mgłę". Taki Sopot sobie wymyślił. A może i łykali naprawdę? Może to nie tylko poezja? Chodził po plaży i obserwował ludzi. Spacerował pobliskim parkiem lub pograniczem piasku i wody. Bardzo często chadzał na kawę do Włocha. Włoch rozpoczynał sezon 1 maja. Tego dnia, oczywiście, szedł ulicami Sopotu pochód. Zwykle otwierał go pan Czesio, wspomniany Parasolnik, przebrany za kobietę, w wysokich szpilkach na tych swoich krzywych łapach. Raczej nie było możliwe go przepędzić, skoro krzyczał: „Niech żyje polska klasa robotnicza!". W tej paradzie Jurek bardzo chętnie uczestniczył.

O weselu Cybulskiego



- Takich oryginalnych trunków, jakie wymyślił mój szwagier w poetyckim menu weselnym, to ja sobie z wesela Zbyszka Cybulskiego nie przypominam. Czyściochę, owszem, pamiętam. Chyba nawet z tejże weselnej gospody, ale to z dużo późniejszych czasów, gdy jeździłem do Chmielna na ryby pekaesem - podawano tam kusztyczek wódki zmieszanej z odrobiną miodu i pieprzu. Całkiem nadobny napój. Czy po tym ryby lepiej brały? Przynajmniej tak nam się wydawało. Szczególnie płocie. Ale wzdręga krasnopióra też była niczego sobie. Ach, co to za urokliwa ryba! Złowienie jej to był wyczyn wędkarski. W domku się rybki czyściło, odsmażało i zjadało.
W poetyckim menu szwagra jest też percheron z pigwami. Percheron to rasa konia ciężkiego. Hodowane były kiedyś w stadzie ogierów pod Starogardem Gdańskim, gdzie kręcono zdjęcia do „Krzyżaków". Percherony grały w filmie jazdę krzyżacką. Niewiele pojeździłem sobie na tym planie... Któryś z kolegów spadł z konia i reżyser Aleksander Ford stwierdził, że aktorzy nie mogą tak ryzykować. Ściągnęli masztalerzy.



O kuchni filmowej

- Na planie „Krzyżaków" za gastronomię odpowiedzialny był Franek Petersile, przedwojenny producent, ogromny facet, który uwielbiał jeść. I w tym Starogardzie zamawiał dla nas, co tylko było możliwe. I najlepsze. Nie szczędzono pieniędzy. W południe przyjeżdżały kotły pysznej, wielowarstwowej zupy, z wkładką mięsną, kiełbacha, bochny chleba. A zasadniczy obiad jadaliśmy wieczorem, w szkole zamienionej na restaurację. Niczego nam nie brakowało. Na planie niemieckiego filmu „Ognisko", w którym teraz gram, też karmią świetnie. Smażą nam kotlety, pieką ciastka, podają kawę, kanapki. Rozpieszczają. Mamy wszystko, prócz alkoholu, oczywiście. Ale w serialu, który kręciłem w Berlinie „W obliczu zbrodni", na planie był też barek z trunkami. Sam reżyser raczył się koniakiem. Nic dziwnego, kręciliśmy późną jesienią, w plenerze, było zimno jak cholera. Raz jeden z aktorów, Rosjanin z żydowskiego teatru w Tel Avivie, który potem z powodzeniem grał w Hollywood, dał sobie w gaz. Trzeba było przerwać zdjęcia. Reżyser przeprowadził z nim męską rozmowę i więcej się to nie powtórzyło. Nie przypominam sobie, by któremuś polskiemu aktorowi zdarzyło się coś podobnego, a nakręciłem ponad setkę filmów. Gdyby taki numer ktoś wywinął u Kawalerowicza czy u Wajdy, nawet nie chcę myśleć, co by było...

O gotowaniu

- Gdybym był młodszy, rzuciłbym aktorstwo i zostałbym dyrygentem albo prowadziłbym knajpę. Jedna z potraw przeze mnie wymyślonych do dziś figuruje w menu pewnej kopenhaskiej restauracji. To Torsk a la Ricard, czyli filet z dorsza z łagodnym keczupem, wędzonymi śliwkami, boczkiem i przyprawami. Specjalnie formowany i pieczony. Kucharza poznałem w domu naszego duńskiego przyjaciela, poety.
Zaprosił kiedyś na ucztę dziennikarzy, scenografów, restauratorów, architektów i rzeźników, a ja zrobiłem uzbeckie jagnię, no i tego dorsza, po duńsku Svinske Fiske, czyli świńska ryba. Kucharz oniemiał i poprosił o recepturę. I potem podawał to w swojej knajpie. Ładnie, jak to się dziś mówi, schodziło. Jako dziecko zawsze chętnie przesiadywałem w kuchni. Mama świetnie gotowała. Inaczej niż dziś się gotuje. Mnie się nie podoba współczesny minimalizm na talerzu. Wąsik pora i grudka mięsa, ni to kanapka, ni obiad, czort jego znajet...

Pierwsze aktorskie popisy

- Mam 9 lat. Przy okazji wizyt znajomków naszych rodziców, było w zwyczaju, że duet artystyczny dzieci, to coś czego oczekują goście. Mama akompaniowała, a moja siostra Alina i ja w dwugłosowym duecie śpiewaliśmy różne kawałki np. „O Maryjanno, gdybyś była zakochaną..." albo „W dzień deszczowy i ponury z Cytadeli ciągną sznury, szeregami Lwowskie Dzieci idą tułać się po Świeci...". Nie po świecie - tylko „po świeci"!
Alinka nienawidziła tych występów, a mnie się podobało! Takie popisy przed „widownią". Może wtedy po raz pierwszy zasmakowałem oklasków? I potem po raz drugi, gdy na popisie półrocznym w średniej Szkole Muzycznej w Sopocie „odśpiewałem" swój egzamin „Vien qua dorina bella..." i dostałem brawa od komisji, co się raczej nie zdarzało. To wtedy ten marny jeszcze bakcyl „ulubieńca publiki" wyjrzał z mojej łepetyny. Potem człowiek się uzależnia.

Największe brawa

- W filmach grałem głównie epizody. Dlatego tylko raz czułem, że brawa po premierze filmu są wyłącznie dla mnie. To było na festiwalu filmowym w Cannes w 2007 roku. Konkurs Un Cetrain Regard - projekcja w Sali Debussy'ego. Byłem w obsadzie filmu produkcji niemieckiej: „ Am ende kommen Touristen" (Na koniec przyszli turyści), zagrałem byłego więźnia obozu koncentracyjnego. Szefowa produkcji zgromadziła nas w pięknej restauracyjce, bardzo blisko wejścia do sali, w której miała być projekcja. Podano mikroskopijne kanapeczki i szampana. Dochodziła godz. 21, gdy nagle nad całym Bulwarem Croisette zabrzmiała muzyka. Przebój Czesława Niemena „Dziwny jest ten świat". Moja żona Jola i ja dostaliśmy gęsiej skórki... Jak się okazało, to był wiodący motyw muzyczny filmu, dla mnie niespodzianka, bo po zmontowaniu go nie widziałem. Dostojne wejście na schody festiwalowego Pałacu, co chwilę zatrzymujemy się, czas dla fotografów. U wejścia na salę kinową wita nas szefowa festiwalu. Widownia, dwa tysiące miejsc, zapełniona do ostatniego krzesła. Tylko dla ekipy wyznaczone puste krzesła. Zawsze będę pamiętał ten huragan braw, gdy film skończył się. Reżyser przedstawia aktorów. Najpierw te role mniejsze, i wreszcie na koniec - ja. Na widowni szaleńcze oklaski, nie milkną, tylko są coraz mocniejsze, stoję obok Joli - trochę mi się broda trzęsie, a Jola szeptem: „Tylko mi się nie rozbecz!". Ledwo dałem radę... Schodziliśmy ze sceny przy długiej owacji na stojąco.

Pierwszy plan filmowy

- „Podhale w ogniu". Grałem malutki epizodzik... Oczywiście wszystko było interesujące, ale… Musiało upłynąć sporo lat, zanim zrozumiałem, co to jest kamera i jej martwe oko.

O kondycji

- Na planie filmowym ważna była dobra kondycja. Szermierka, jazda konna, musiałem dobrze biegać, pływać, nurkować, fechtować, bić się. Pół wieku temu nie istniał ktoś taki jak kaskader. W „Wilczych echach" wywrotki konne robiliśmy tylko we trzech, z Antkiem Byszewskim i Krzysiem Fusem. Nikt więcej tego nie chciał robić. Można było skręcić kark... Raz trzasnąłem kręgosłupem o kant rowu i wciąż to czuję. I dziś, mimo 77 lat, mam kondycję niezłą. Pewnie dzięki tej mobilizacji na planie filmowym. Poza tym uprawiałem pantomimę, a to jest akademia ruchu.

Łzy

- Kiedyś uczono nas uporu. Bez tego trudno. Ale ważna jest też świadomość swoich emocji. Bo są momenty, że człowiek grając, płacze rzewnymi łzami. Byłem Arnholmem w „Kobiecie z morza". To mężczyzna, który oświadcza się młodej dziewczynie, a ona go nie chce. Rozczuliło mnie to, nagle zaczynam szlochać, na scenie, nie byłem w stanie się opanować. A i teraz nie bez wzruszenia o tym opowiadam...

O gębie

- Co do mojej gęby to w Cannes, jedna dziennikarka powiedziała mi: Ty to musisz mieć pieniądze! Z taką twarzą, to wszyscy dla ciebie chcą kręcić filmy! Podczas charakteryzacji staram się zmieniać tę twarz. Żeby miała wyraz. Ale mimo takiej gęby ludzie na ulicy nie latają za mną, nie wytykają palcami... Ale kiedy w latach 60. w sopockiej muszli koncertowej byłem Arlekinem w Cyrku Tralabomba, to pamiętam, jak za mną biegały małe chłopaki i krzyczały: Kalipsiak idzie! Kalipsiak! Byłem cały biały, jak śmietankowy lód...

O Arlekinie

- Po raz pierwszy zobaczyłem Białego Człowieka będąc dzieckiem, na wystawie księgarni przy ulicy Halickiej we Lwowie. I nawet nie wiedziałem, że nazywa się Arlekin. Śnił mi się później często... Sam zostałem Arlekinem. Pod białą maską bywam szczęśliwy, a bez maski... Różnie to bywa. To dobra kryjówka - ten zawód.

O zaczarowanym domu

- Z księgarnią na Halickiej sąsiadował sklep o nazwie Klinika Lalek. Do tego sklepu czasem zaglądaliśmy, a miły pan, właściciel, pokazywał nam różne cudowności... Nie wolno wracać tam, gdzie na progach dawnych mieszkań leżą kawałki naszych serc... Wspominając ulicę Halicką i sklep z lalkami - powracam do tamtego Lwowa, na ulicę Akademicką, przed wystawę cukiernika Zaleskiego, na której na talerzykach, leżą pierogi albo kiełbaski, ale z marcepana. Tam wracam, ale serce już nie skomle, że to już nie moje miejsca... Takie obrazy, takie kino - gdy zamknę oczy - trwa, i spektakl się nie kończy. A jeszcze Sopot. I dom na Felka Dzierżyńskiego, dziś 3 Maja, ten z wieżyczką, gdzie mieszkał też Jurek Afanasjew, to dom, do którego i teraz wciąż zmierzam, chociaż mieszkają tam obcy ludzie... Ktokolwiek jednak będzie w tym Zaczarowanym Domu mieszkał, to do czasu aż ten dom zniknie, rozpadnie się ze starości, będzie mi to ktoś bliski, chociaż nieznany.

O pierwszym kinie

- Ulica Rokossowskiego w Sopocie, którą przemierzałem wzdłuż i wszerz już nie istnieje, nazywa się teraz Bohaterów Monte Cassino. Tak jakby zmiana nazwy mogła zmienić cokolwiek... Na rogu, prawie na rogu Sobieskiego i Monciaka było pierwsze kino w Sopocie, Bałtyk. W kinie Bałtyk obejrzałem film „Tarzan wśród Małp". Johnny Weissmuller to był Tarzan jak się patrzy! Na tej ulicy był też Teatr Kameralny, na którego scenie trochę moich śladów zostało...

O drzwiach Wieczności

- Mam nadzieję, że w chwili, gdy już na pewno otworzą się przede mną drzwi Wieczności, przypomni mi się dom mojej Mamy, Baboki, jak ją nazwał mój syn Grześ... I Baboka zgasi światło w swoim pokoju, gdy już usłyszy moje kroki na schodach. Marzę też o tym, aby w tejże chwili przypomniała mi się Jola, jak wręcza mi starą ikonę Świętego Mikołaja, patrona naszego Małżeństwa, poznaliśmy się 6 grudnia.

O czasie, który się kończy

- Po Sopocie należy „łazić" z wyczuciem, tak jak się chodzi po starym Żydowskim Cmentarzu, po Kirkucie, co to leży za płotem Cmentarza Katolickiego. Na sopockim Cmentarzu Katolickim, przed wielu laty kupiliśmy miejsce i na nim znajomy kamieniarz postawił cały grobowiec. Odległy od grobu Rodziny Ronczewskich o dziesięć metrów. Więc tam zamieszkam, gdy mój czas na ziemi się skończy.

***
Urodził się w Puszkami, k. Wilna w 1930 roku. Absolwent PWST w Łodzi. Był aktorem Teatru Nowego w Łodzi, Operetki Warszawskiej. Kierownikiem artystycznym Estrady Sopot. Aktorem Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni oraz Teatru Wybrzeże. Współpracował z Teatrem Atelier w Sopocie. Miał na koncie ponad 100 ról filmowych. Grał m.in. u Wajdy, Chmielewskiego, Munka, Forda, Hasa, Hoffmana, Pasikowskiego i innych. Zmarł w Sopocie 17 października 2020 roku.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji