Artykuły

Gigantyczna hucpa

"Giovanni" w reż. Grzegorza Jarzyny TR Warszawa na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

"Giovanni" Grzegorza Jarzyny to inscenizacja skrajnie nieudana.

Najnowszemu przedstawieniu Grzegorza Jarzyny towarzyszyła aura prasowej sensacji. O "Giovannim", czyli Jarzynowej wizją arcyopery Mozarta i arcysztuki Moliera krążyły legendy. I to jeszcze przed wakacjami. Pod koniec czerwca w kameralnej sali Opery Narodowej odbył się pokaz tajny przez poufny, po czym zapadła cisza. Dziś jesteśmy już po premierze, czas więc zapytać, czy zrealizowano wszystkie zapowiedzi, których nam nie szczędzono.

Co spełniło się w "Giovannim" z obietnic Grzegorza Jarzyny? Ano, nic. Na scenie mamy Mozarta podanego w sosie biesiadnym. Chór "Giovinette che fatte all'amore" z 1 aktu opery opracowany jest w wyjątkowo haniebny sposób na disco polo. Słynny duet Don Giovanniego i Zerliny "La ci darem la mano" to mało udana podróbka smooth jazzu, zaś Leporello arii o miłosnych podbojach swego pana wcale nie śpiewa. Cezary Kosiński ten popisowy numer z opery recytuje i nie sili się nawet na żadną interpretację.

Co jednak się dzieje, gdy nagle (we fragmentach tylko, niestety) rozbrzmiewa muzyka Mozarta nagrana na tę okazję przez orkiestrę i solistów Teatru Wielkiego? Aktorzy TR Warszawa otwierają usta i śpiewają pod playback. Czy jednak oznacza to, że ich działania aktorskie stają się prawdziwsze, że oto teatr zatriumfował nad operą? Nic podobnego. Danuta Stenka, Cezary Kosiński, Tomasz Tyndyk oraz cała reszta zespołu sztywnieje nagle niczym nakrochmalone kołnierzyki, wskakując od razu w operowe aktorstwo z podrzędnego teatru. Gdy muzyka Mozarta milknie - zaczyna się typowe dla aktorów prowadzonych przez Jarzynę snucie się po scenie i przemawianie prywatnym głosem (w czym celuje protagonista, czyli Andrzej Chyra - dawno już nie widzieliśmy tego aktora w tak złej roli!), co doprawdy nijak ma się do koturnu pokazanego chwilę wcześniej. Czyli - spokojnie - w "Giovannim" do rewolucji w operze nie doszło. Opero, śpij spokojnie. Nie takie reformy przetrzymałaś, zaś obietnice reżysera nie doczekały się spełnienia. Bo i nie mogły.

Może więc ta inscenizacja wnosi coś nowego w formę podawania na scenie Moliera? Otóż nie wnosi, podobne i nawet bardziej zaskakujące modernizacje opery Mozarta i innych arcydzieł to standard realizacyjny od dobrych kilkunastu lat. Przedstawienie Jarzyny jest przykładem nowoczesności powierzchownej, spłyca i prymitywizuje dzieło Mozarta, Moliera i librecisty "Don Giovanniego", czyli Lorenza da Ponte.

Dialogi podebrane częściowo Molierowi, a częściowo da Ponte sprowadzone są do mało znaczących pogaduszek, a ów słynny już pomysł na aktorów śpiewających pod playback wciska z zażenowania w fotel. Można już było usłyszeć, że ten spektakl przypomina występ Demisa Roussosa z Sopotu 1979, czyli koncert zaśpiewany pod taśmę. Skojarzenie słuszne do połowy. Tam przynajmniej była Irena Dziedzic, z którą Roussos mógł zatańczyć, czyli jakaś atrakcja, tu nie było nawet i tego. No, chyba że za Irenę Dziedzic robił Euroafrykańczyk, który pod Mozarta udawał, że gra na gitarze, a w rękach miał statyw od mikrofonu. Jimi Hendrix na miarę "Giovanniego". To zresztą niejedyne deja vu. Cezary Kosiński jako Leporello w peruce na poleczkę i tandetnej marynarce przypomina do złudzenia szansonistę rozrywkowego Romana Gierczaka, i to z okresu, gdy ten męczył Polskę piosenką "Zabrałaś mi lato", a więc mamy nowość z roku 1974. Innym deja vu jest występ dwóch niekompletnie rozebranych panienek, co ma sugerować rozwiązłość Giovanniego, a i bezkompromisowość obyczajową przedstawienia. Panienki te to także nic nowego. W warszawskich teatrzykach lat 20. ubiegłego wieku znano takie występy. Specjalizowały się w nich tzw. nagistki, i - podobnie jak u Jarzyny - nęciły powabnym biustem, zaś całą resztę skrywały cieliste majtasy. Oto i cała odwaga. "Giovanni" jest więc nowoczesnością tracącą mocno myszką.

Może więc jest to spektakl spójny i logiczny? I znów rozczarowanie. Sceny nie łączą się ze sobą w logiczną całość. Nie zrozumiemy, dlaczego obito Leporella, a nie Gioyanniego, bo informację da Ponte zawartą w recytatywie opery reżyser wyciął. Nie jest jasne, czemu ateusz i zły człek Giovanni w finale wygłasza nagle żarliwe wyznanie wiary w Boga, które u Moliera z kolei ma do wypowiedzenia Sganarel (czyli mozartowy Leporello). To, co miało być kpiną z metafizycznego porządku świata, na scenie jest typowym reżyserskim "brudem". Logika nie jest zresztą mocną stroną Jarzyny. Ma być zajefajnie i efektownie. Bo niczemu innemu tylko efektowi poświęcone jest całe to przedstawienie. Jaki rezultat? Oglądałem "Giovanniego" dwa dni po premierze. Z sali pod sam koniec wyszło pięcioro widzów, których ta nowoczesność śmiertelnie znudziła.

Może chociaż Jarzyna powiedział swoim "Giovannim" coś ważnego o świecie? Dla Mozarta "Don Giovanni" był rozliczeniem ze swoją młodością, władczym ojcem. Próżno szukać tych wątków w przedstawieniu TR Warszawa. Jarzyna kazał Chyrze grać chłystka, którego jedynym celem jest bzykanie kolejnych panienek. I nie ma w tej roli nic ponad to. Nie ma tu żadnego wejścia Komandora, nie ma strącenia Don Juana -Giovanniego w piekielne czeluście. Nie ma egzystencjalnych problemów, nie ma winy, kary, nie ma Boga, nie ma nic. A że "Don Juana" pisał człowiek głębokiej wiary, że tę samą głęboką wiarę miał Mozart i ich intencje należy uszanować, bo brak szacunku jest nieuczciwością wobec twórców, na których dziele zwyczajnie się żeruje - to reżysera kompletnie nie obchodzi.

Finał przedstawienia, czyli Giovanni opychający się żarciem, rzygający na scenie i kończący w rzygowinach jest nie tylko wyrazem bezmyślności reżysera. On świadczy i o tym, że unieważnianie metafizyki na scenie to nie była tylko domena "powiatowych krzewicieli ateizmu" z minionej epoki - jak słusznie napisała niedawno o takich przedstawieniach Joanna Godlewska. Witamy w socrealizmie. Aby tego uniknąć - wystarczyło dowiedzieć się czegoś o historii teatru ostatnich 60 lat i wyciągnąć konstruktywne wnioski.

"Giovanni" jest gigantyczną hucpą, na którą znów wyłożono z miejskiej kasy ogromne pieniądze. Nagranie playbacku, zaangażowanie orkiestry, śpiewaków, wynajęcie sali w innym teatrze, podczas gdy Rozmaitości świecą pustką - to wszystko przypomina inny "eksperyment" Jarzyny z wielką literaturą, czyli poronionego "Makbeta" z zeszłego roku. Koszty tamtego przedsięwzięcia stały się już legendą. Skończyło się na garści spektakli. Jeśli eksperyment się nie udaje, nie należy go kontynuować. Nasz eksperymentator, którego pośpiesznie obwołano geniuszem, knoci spektakl za spektaklem. I nikt nie zauważa, że w sercu Warszawy dzieje się coś niezrozumiałego. Teatr, którego dyrektor nie jest w stanie zagospodarować własnej siedziby, wciąż wyciąga rękę po kolejne sale. I nikt nie pyta, czy to marnotrawstwo publicznych pieniędzy nie powinno wreszcie doczekać się rzetelnego rozliczenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji