Urodzinowy "Raj utracony"
"Raj utracony", dzieło sceniczne skomponowane przez Krzysztofa Pendereckiego z okazji 200-lecia Stanów Zjednoczonych na zamówienie chicagowskiej Lyric Opera, nie miało dotąd szczęścia na scenach świata. Zaprezentowane po raz pierwszy 29 XI 1978 r. w Chicago, wywołało bardzo różne reakcje krytyki i widzów. Potem "Raj" wystawiono jeszcze w La Scali oraz w Stuttgarcie, gdzie dzieło Polaka wziął na warsztat August Everding. Stuttgarcką inscenizację widzieliśmy w Warszawie w 1979 r. podczas Warszawskiej Jesieni.
Teatr Wielki porwał się na wystawienie "Raju" po kilkunastu latach jego scenicznego niebytu bez obciążeń przeszłością. Scena Narodowa dała też ukochanemu przez swego twórcę dziełu wszystko co miała najlepszego dla zrealizowania tak ambitnego zamierzenia. Przede wszystkim nie szczędzono pieniędzy. Zaangażowano też plejadę najwybitniejszych polskich realizatorów, a tekst poetyckiego libretta do tekstów Johna {#au#}Miltona{/#} przetłumaczył z angielskiego Stanisław Barańczak. Partię Miltona powierzono "zaimportowanemu" z Krakowa Janowi Peszkowi. Zaproszono również na scenę dzieci ze szkoły baletowej, a chóry "wzmocniono" zespołem malców z "Alla Polacca". Główne partie powierzono świetnym, wyłącznie młodym śpiewakom i tancerzom. Trzeba więcej, aby godnie uczcić jubileusz 60-lecia urodzin twórcy tego blisko trzygodzinnego "sacra reppresentazione", wystawionego po raz pierwszy w Polsce?
Warszawskiej inscenizacji nie sposób odmówić zapierającego dech rozmachu. Może się ona nawet podobać. Chociażby ze względu na kilka niebanalnych pomysłów. Na przykład obraz piekła jako żywo można skojarzyć z frontowym fragmentem estrady Filharmonii Narodowej, zabudowanej piszczałkami organów. Zwłaszcza, że grono diabłów ubrano w koncertowe fraki. Sugestywnie prezentuje się Grzech w postaci młodej rudowłosej kobiety o obfitym nagim biuście. Scena Apokalipsy, kiedy to w ruch idzie cała ogromna maszyneria wielkiej sceny, kojarzy się z walkami w Jugosławii. Szatana oraz śpiewaczą parę Adama i Ewy, nawiązując do czasów Miltona, ubrano w stylowe, starannie wykonane efektowne kostiumy.
Spore kontrowersje może wzbudzić natomiast przerysowanie niektórych wizualnych efektów, zwłaszcza zbyt długa wizja Apokalipsy. Także - wprowadzenie zbyt wielu postaci. W inscenizacji Grzesińskiego zacierają się momentami granice pomiędzy dosłownością, a poetycką metaforą. Cieniutka, jak się okazuje, bariera pomiędzy sztuką, a kiczem jest mało wyrazista. Ale to już kwestia smaku.
Wszelkie kontrowersje i wątpliwości nie dotyczą natomiast strony muzycznej spektaklu. Jest ona bez zarzutu. Penderecki to rasowy człowiek sceny. Dał ogromne pole do popisu orkiestrze, chórom, dyrygentowi i wokalistom. Muzycy i chórzyści dali z siebie wszystko, aby dzieło pod batutą Andrzeja Straszyńskiego zabrzmiało efektownie, całą pełnią swego dojrzałego piękna. Tej muzyki naprawdę można słuchać bez oporów! Osobne słowa uznania należą się śpiewakom. Zwłaszcza Ewie Iżykowskiej kreującej bardzo trudną wokalnie partię Ewy. Świetnie zadebiutował na scenie Teatru Wiekiego Adam Kruszewski jako Adam. Bardzo sugestywny, zwłaszcza wokalnie, był kontratenor Piotr Łykowski w partii Śmierci, niezwykle ekspresyjnie zaprezentowała się pięknie śpiewająca Małgorzata Walewska jako Grzech. Adam Kruszewski bodaj najstaranniej z tego grona zadbał jeszcze o to, aby niczego nie uronić z tekstu libretta.
Tancerze "dublujący" wypędzoną z raju biblijną parę Adama i Ewy, to cudownie tańczący, młodzi i doskonale przygotowani Beata Grzesińska oraz Andrzej Marek Stasiewicz. Te kreacje oraz układ tańca obojga, wprost organicznie związany z muzyką, również będzie się długo pamiętać.