Artykuły

Docieranie do głębi duszy artystów

"Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Piszą Janusz R. Kowalczyk i Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

Pro: Reżyserska autoironia popłaca

Polska premiera dramatu "Na szczytach panuje cisza" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, to kolejne, piąte sceniczne podejście Lupy do tekstu Thomasa Bernharda. Premierę "Rodzeństwa" tegoż autora, także w reżyserii Lupy, przed dziesięciu laty obejrzał w Krakowie Giorgio Strehler. Wyznał wówczas w wywiadzie dla "Rz", że choć Bernhard mówi rzeczy ważne, wciąż pozostaje nudziarzem. Trudno się z tym zdaniem nie zgodzić, jakkolwiek Lupa, jak mało kto, umie z tego "nudziarstwa" uczynić sceniczny walor.

W "Na szczytach..." reżyser kontynuuje rozważania nad egzystencją artysty. Dokonuje jego autodemaskacji, z wyraźnym - jak nigdy wcześniej - ironicznym dystansem. Taki sposób ujęcia tematu przez inscenizatora, który zasłynął z celebrowania twórczego "ja" - to dla mnie novum, jeśli nie sensacja.

Moritz Meister (Władysław Kowalski) to literacki mistrz, którego współcześni uznali za geniusza. Upewnia go w tym przekonaniu żona Anna (Maja Komorowska), która dla pisarskiej wygody męża poświęciła karierę muzyczną. Meister ukończył właśnie tetralogię o profesorze Stieglitzu - swoim alter ego. Oboje mieszkają w podalpejskiej willi, niegdyś należącej do żydowskiej rodziny. Tam też literacka sława przyjmuje hołdy: od piszącej o nim pracę doktorantki (Agnieszka Śnieżyńska), od reportera ważnej gazety (Andrzej Szeremeta), od wydawcy (Piotr Skiba).

Przy okazji tego targowiska próżności Bernhard obnaża podziwianego bohatera. Genialny pisarz jawi się w końcu jako kabotyn, który - obok wielu dziwactw i słabostek - hołduje wstecznym, szowinistycznym poglądom. Niegodnym osiągniętej przezeń pozycji, nielicującym z uczciwością humanisty ani z przyzwoitością zwykłego zjadacza chleba.

Demaskatorska pasja Bernharda w śmiałym portretowaniu współczesnej niemieckiej duchowości, współgra w przedstawieniu z twórczym "mea culpa" Lupy. Reżyser, który w jednej ze scen swego krakowskiego "Zaratustry" wręcz utożsamił się z nietzscheańskim "nadczłowiekiem", najnowszą inscenizacją schodzi z piedestału boskości, podśmiewając się i z własnych twórczych predyspozycji (Kowalski rękaw swetra odrzuca na plecy takim samym gestem, jak reżyser swój czerwony szal). Im dłużej Lupa pozostanie wśród nas, zwyczajnych ludzi, tym - śmiem twierdzić - lepiej. I dla nas, i dla niego.

Janusz R. Kowalczyk

***

Kontra: Zawód po nudnej komedii

No to mamy arcydzieło! - takie słowa padają na koniec nowego spektaklu Krystiana Lupy. Niestety: nie mamy! - trzeba odpowiedzieć z żalem. Jest tylko poprawne przedstawienie, które równie dobrze mogło wyjść spod ręki innego reżysera, a to dla największego dziś polskiego inscenizatora zdecydowanie za mało. Zaszczepił bowiem w nas tęsknotę do widowisk wyjątkowych. Pulsujących niepokojącym podskórnym rytmem i jeśli nawet mrocznych, to w tej ciemności i przytłaczającej, dusznej atmosferze błyszczy geniusz, który odkrywa przed nami tajemnice człowieka, świata, kultury - życia i śmierci.

Zwłaszcza w ostatnich przedstawieniach Lupa stawiał sobie coraz trudniejsze wyzwania, odrzucał to, co mami pozornym artystycznym pięknem, a wewnątrz jest już puste i martwe. To jakby z myślą o jego teatrze Bernhard napisał, że komedia powinna wyrastać z tragedii. Tym razem od komedii się zaczyna i na komedii kończy. Wszystko jest przewidywalne, ponieważ reżyser zamiast wydobyć piekło niemieckiego pisarza Moritza Meistera popadającego w samozachwyt - wpadł w podobną pułapkę. Dał się uwieść nazbyt klarownej, wręcz klasycznej interpretacji Władysława Kowalskiego. Wcale nie gra on trudnego człowieka - jak mówi o Meisterze jego żona. To mężczyzna ciepły i budzący sympatię. Nawet Maja Komorowska potrafiąca swą grą rozdrażnić widza, by zobaczył świat na nowo, prezentuje pomnikowo olimpijską postawę, wobec której sztuka Bernharda jest buntem. W tę akademicką konwencję wpisuje się również scenografia - niemal landszaft z widokiem Alp. Tylko w finale wyłamuje się z niej niesamowita gra Piotra Skiby w roli wydawcy. Kiedy myszkuje w kolekcji Meistera i obwąchuje starą kreteńską wazę, nareszcie, choć przez chwilę, możemy posmakować wielkiego teatru. Ale to musztarda po obiedzie.

Pisarz pielęgnujący swoje ego, ciągle głodny sławy i oklasków, w dramacie Bernharda musi znosić towarzystwo dwójki dziennikarzy. Męczą go idiotycznymi pytaniami, dlatego przekornie wychwala działy zagraniczne, o sekcjach kulturalnych mówiąc z przekąsem, że są dobre, gdy piszą o artystach pozytywnie, zaś złe - kiedy krytycznie. Ceniąc sobie bardzo Krystiana Lupę, chciałbym, aby po jego następnych spektaklach mój macierzysty dział był dla wybitnego reżysera nie tylko dobry, ale najlepszy.

Jacek Cieślak

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji