Artykuły

Przyroda jest gdzie indziej

"Miejski ptasiarz" Davida Lindo w reż. Weroniki Szczawińskiej we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Hubert Michalak w portalu Teatrologia.info.

"Miejski ptasiarz"   Davida Lindo w reż.  Weroniki Szczawińskiej we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Hubert Michalak w portalu Teatrologia.info.


Najnowsza praca Weroniki Szczawińskiej przywodzi na myśl raczej instalację teatralną niż regularne przedstawienie. Miejski ptasiarz z Wrocławskiego Teatru Współczesnego im. E. Wiercińskiego w jej reżyserii powstał z inspiracji nieprzetłumaczoną na język polski książką The Urban Birder Davida Lindo. Jak przed premierą zapowiadał zespół twórców, spektakl narodził się z fascynacji fenomenem amatorskiej obserwacji ptaków, potrzeby przemyślenia relacji człowieka z naturą, dotknięcia przyrody w warunkach miejskich.


Książka Lindo bliska jest zainteresowaniu reżyserki codziennością i zwykłością, jak deklarowała w materiałach promocyjnych publikowanych przez Teatr. I rzeczywiście – idąc za tymi słowami – zwykłość i codzienność mogą stać się niesamowicie interesujące, jeśli spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem, pokazać je tak, by podzielić się własną fascynacją. Nadzieja na odtworzenie poczucia niezwykłości towarzyszyła, jak można się domyślać, twórcom podczas przenoszenia prozy Lindo na niewielką Scenę na Strychu. Koncept (bo nie można mówić o fabule czy postaciach w tym teatralnym eseju) rozgrywany jest z widzami i wobec nich, usadzonych dookoła pola gry, dzięki światłu scenicznemu (reżyseria światła: Jan Sławkowski) widocznych dla wykonawców i dla siebie nawzajem przez cały spektakl. Scenę zasadniczą odgradzają kratki ściekowe, imitujące beton płyty, sztuczna trawa, sztuczny czysty kosz na śmieci, studzienka kanalizacyjna (scenografia i kostiumy: Marta Szypulska). Pole gry jest jednak przekraczane: ktoś wychodzi z sali, wraca do niej, znów wychodzi, ktoś znów otwiera okno, ktoś je zamyka, jeszcze ktoś inny wdzięczy się do widzów. Wydawać by się więc mogło, że mamy do czynienia z przestrzenią wspólną dla publiczności i wykonawców, w której nasze prawa są podobne. To jednak ułuda: choć niewerbalne komunikaty płynące ze sceny wydają się na poły improwizowane i niemal zachęcają do interaktywnej interwencji w tkankę przedstawienia, to gdy np. ktoś z widzów wychodzi przed zakończeniem, spektakl toczy się zaplanowanym torem, nikt z wykonawców nie reaguje (być może dlatego, że wyjścia publiczności nie było w scenariuszu).


Miejski ptasiarz składa się z trzech płynnie się przenikających części. Z początku wespół z zapalonymi ornitologami-amatorami przyglądamy się w ciszy i skupieniu ptakom mieszkającym w mieście. Zwierząt jednak nie widzimy. Musimy uwierzyć scenicznym zapaleńcom na słowo, bo spoglądać możemy jedynie na tych, którzy podglądają ptaki przez lornetki. Prowadzeni przez padające ze sceny słowo płynnie przechodzimy do części środkowej – zwierzeń, opowieści i urwanych fragmentów z życia miejskich podglądaczy przyrody. Wtedy też pojawiają się w zespole aktorskim nerwowe przyruchy, pierwsze przebrania czy manipulacje obiektami – ludzie rozpoczynają coś na kształt procesu transformacji w zwierzęta. Zwieńczenie metamorfozy odnajdujemy w bardzo długiej końcowej sekwencji przypominającej zestawione ze sobą równoległe happeningi, jakby wprost zaczerpnięte z opisów tego typu przedsięwzięć z drugiej połowy XX wieku. Aktorzy w na wpół ptasich i na wpół ludzkich etiudach (jak uważne obserwowanie wybranych widzów, wygrzebywanie śmieci z kosza, niszczenie drobnych rekwizytów, strojenie się) sygnalizują zlewanie się w jedno z obiektami swej dotychczasowej obserwacji.


Spektakl nie zostawia widzów z puentą czy myślą. Nie to jest jego ambicją. Wydaje się przede wszystkim afirmować sam akt obserwacji. Jest w dziwny sposób sterylny i estetycznie zaprezentowany/podany poprzez ujednolicone kostiumy oraz „wyczyszczoną”, błyszczącą scenografię sygnalizującą przestrzeń miejską. Jeśli faktycznie miał stać się próbą odnalezienia języka do opowiadania o przyrodzie w teatrze, to próba ta nie należy do udanych.


Niespodzianki i zachwyty, które niesie z sobą obserwowanie przyrody, są nie do przeniesienia do teatru – z tego założenia zdaje się wychodzić zespół twórców przedstawienia. Nie dostajemy przecież na scenie prawdziwych kwiatów czy drzew, ale ich plastikowe imitacje. Nie ma zwierząt – są tylko wyobrażenia o nich. Nie ma miasta – istnieją jedynie jego sygnały. Nie o odtworzenie realności więc tu chodzi. O co zatem? Poza dość radykalnym łamaniem przyzwyczajeń odbiorczych – chyba o nic więcej.


W miejsce performatywnego dziania się przedstawienie proponuje kontemplację nudy. Podąża tym samym, jak się wydaje, za doświadczeniem domorosłych obserwatorów przyrody, którzy, aby zaobserwować coś rzeczywiście ciekawego, cierpliwie muszą odsiedzieć godziny, podczas których nie wydarza się nic lub prawie nic. Skupiony zespół aktorski (Mariusz Bąkowski, Anna Błaut, Krzysztof Boczkowski, Anna Kieca, Miłosz Pietruski, Jerzy Senator i Paulina Wosik) wchodzi z odwagą w kolejne zadania, imituje odgłosy, próbuje uruchomić niewdzięczną, zasłaniającą część pola gry scenografię, naśladuje ruchy ptaków (ruch sceniczny i współpraca koncepcyjna: Agata Maszkiewicz). Nic jednak z tych wysiłków nie wynika ani dla przedstawienia, ani dla publiczności. Kolejne sekwencje niebywale się dłużą (a przecież czas w teatrze mierzony jest inaczej niż ten faktyczny), z nielicznych interakcji między postaciami nie wynika nic, a zmęczona wytężaniem uwagi publiczność chwyta się nawet najbardziej błahych działań scenicznych, byle tylko dać przedstawieniu i sobie szansę. Jednak mowa ciała widzów, którą można dzięki ustawieniu miejsc i światłu dobrze obserwować, daje wyraźne sygnały niezaspokojonej przez spektakl, rosnącej nudy. Nierytmiczność przedstawienia i jego brak treści dotkliwie dają się we znaki (scenariusz – wspólnie z Weroniką Szczawińską, dramaturgia i opracowanie muzyczne: Piotr Wawer jr). I pewnie zgodzilibyśmy się na to, gdyby spektakl coś w zamian ofiarował. Tak się jednak nie dzieje. Scena na końcu jest tylko mniej uporządkowana niż na początku, poza tym jednak – nie stało się nic. O możliwości mówienia o przyrodzie w teatrze wiemy po wyjściu z przedstawienia tyle samo, co przed pokazem.


Być może jedyny zysk płynący z zobaczenia Miejskiego ptasiarza jest taki, że przedstawienie wzbogaca nas o wiedzę o tym, że natura wygrywa z teatrem, przynajmniej w kategorii prezentowania samej natury właśnie.


Miejski ptasiarz, wg książki The Urban Birder Davida Lindo. Wrocławski Teatr Współczesny im. E. Wiercińskiego. Reżyseria: Weronika Szczawińska; dramaturgia i opracowanie muzyczne: Piotr Wawer jr; scenografia i kostiumy: Marta Szypulska; ruch sceniczny i współpraca koncepcyjna: Agata Maszkiewicz. Prapremiera 25 września 2020.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji