Artykuły

Życie bywa śmieszne

Z wykształcenia elektronik, z zamiłowania muzyk. Kompozytor, aranżer, jazzman, puzonista. A także dyrygent i pedagog. Autor dziewięciu musicali i komedii muzycznych, jak również kilku znanych piosenek. „Serwus, panie Chief" oraz „Szli na zachód osadnicy" to szlagiery nie tylko radiowe, ale i festiwalowe. Prywatnie brat Marka Tomaszewskiego z duetu fortepianowego Marek&Wacek - pisze Tomasz Gawiński w Tygodniku Angora.


Spotykamy się w Gdańsku Oliwie. To jego miejsce na ziemi. Jest z nim związany od kilkudziesięciu lat. Nie mówi, że mieszka w Gdańsku, ale właśnie w Oliwie. I tylko w Oliwie. Ma 83 lata i, niestety, zdrowie szwankuje. Chodzi o kuli. - Po 50. przewróciłem się pod Szpitalem Marynarki Wojennej i złamałem szyjkę kości udowej. Mam endoprotezę. Ale podpieram się kulą ze względu na kręgosłup, a nie biodro. Od trzech lat tak chodzę. Odciążam kręgosłup, gdyż miałem starte kręgi. Niestety, ze zdrowiem coraz gorzej.


Dodaje, że był i nowotwór. - Na szczęście już się go pozbyłem. Ale z mózgiem sinusoida. Bo pamiętam, co było na maturze, a zapominam, gdzie przed chwilą zostawiłem klucze.


Przyniósł ze sobą teczkę. Ze zdjęciami. Pokazuje od najstarszych. - To ja i Marek przy wartburgu. Wtedy to był luksus - śmieje się. W oczy rzuca się wielkie podobieństwo braci.


Ma też fotki ze średniej szkoły muzycznej. - Rozpocząłem edukację w tej szkole, mając już dyplom mgr. inż. radionawigacji. Jestem absolwentem Politechniki Gdańskiej, Wydziału Elektroniki, ale nigdy nie pracowałem w wyuczonym zawodzie.


Pokazuje siebie na zdjęciu i pyta, czy rozpoznaję młodzieńca obok? - To Rysiek Poznakowski - sam sobie odpowiada. - A na dole Bolesław Szulia, późniejszy szef artystyczny Reprezentacyjnego Zespołu Wojska Polskiego. Chodziłem do klasy puzonu. WI klasie doszedł do nas kolega, który chciał uczyć się w klasie gitary, ale takiej w naszej szkole nie było. I zaproponowali mu fagot. Nazywał się Czesław Wydrzycki, a kim był potem, wszyscy wiemy.


Kolejne fotografie pokazują drogę muzyczną Jana. Między innymi zdjęcie big-bandu, sekcji saksofonicznej, którą kierował, a w której skład wchodzili Włodzimierz Nahorny i Kazimierz Guzowski, późniejszy rektor Akademii Muzycznej w Gdańsku. A także z ostatniej, etatowej pracy, z Poznania, gdzie w Teatrze Muzycznym był dyrektorem artystycznym.


Jan Tomaszewski, autor kilku wielkich przebojów sprzed lat, od dawna jest na emeryturze. Nie komponuje, ale kończy właśnie pisać książkę


Muzyczne zatrucie


Był też twórcą, pisał piosenki i musicale, czasem również dyrygował w teatrach muzycznych. - Rok temu Magda Krzanowska z Oliwskiego Ratusza Kultury zaproponowała mi napisanie wspomnień. Zaprosiła na spotkanie, na rozmowę. Mówiła, że chciałaby to opracować i napisać o moim życiu w Oliwie. A potem rozszerzyło się to o moje artystyczne życie.


Było kilkanaście takich spotkań. - Pani Magda nagrywała nasze rozmowy i na tym się skończyło. Ale dwa miesiące temu pod wpływem Wojtka Korzeniewskiego, szefa Fundacji „Sopockie Korzenie", człowieka związanego od lat z show-biznesem, pomyślałem, że może sam napiszę książkę. Wiedziałem jednak, że potrzebuję pomocnika w redakcji. I udało mi się nawiązać kontakt z młodą osobą, Anną Cirocką, która z wykształcenia jest historykiem sztuki. Zgodziła się na współpracę i zredagowanie książki. Spotykamy się co jakiś czas. Został nam do zakończenia pracy jakiś dobry miesiąc.


W dalszych planach jest elektroniczna wersja tych opowieści. - Ma tym się zająć Wojtek Korzeniewski.


Urodził się w Bydgoszczy. Po wybuchu wojny wyjechał z rodzicami do Krakowa.


-  Tam przyszedł na świat Marek. Jest młodszy ode mnie o sześć lat. W Krakowie chodziłem do szkoły podstawowej.


Po wyzwoleniu wrócili do Bydgoszczy.


- Nasze miejsce w mieszkaniu w Krakowie zajęła rodzina Dąbrowskich z kilkunastoletnim synem. Było to dziecko z piekła rodem, szalony pirotechnik, który przez swoje zabawy o mato nie stracił oka. Dopiero potem wydoroślał, poczuł bluesa, zaczął grać na perkusji. Stał się znanym muzykiem i piosenkarzem. Śpiewał m.in. „Zielono mi". Był też świetnym kierowcą rajdowym. Na imię ma Andrzej.


Wspomina, że w Bydgoszczy po raz pierwszy zaczął słuchać radia. - Bo już wolno było słuchać. I najbardziej pamiętam audycję satyryczną „Pokrzywy nad Brdą". Twórcą tego programu był Jeremi Przybora. Jeszcze bez Wasowskiego.


Po roku ojciec musiał przenieść się służbowo do Gdańska. - Zanim to nastąpiło, w naszym budynku, w którym mieszkaliśmy w Bydgoszczy, zamieszkali funkcjonariusze UB. Gdy dowiedzieli się, że mamy przenieść się na Wybrzeże, zakazali nam cokolwiek zabierać ze sobą. Znajomi doradzili ojcu, który pracował na poczcie, aby zwrócił się o pomoc do NKWD. To bowiem Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR zajmował się wtedy w Polsce m. in. ochroną poczty. I pomogli. Zabraliśmy wszystko ze sobą, a ubecy przyglądali się ze wściekłością.


Zamieszkali w Gdańsku blisko oliwskiego parku. Tu skończył szkołę podstawową. - Spotkałem wtedy chłopca, który pięknie pisał, kaligrafował wręcz. Nazywał się Bogusław Wyrobek. Potem razem znaleźliśmy się w znanym Liceum Ogólnokształcącym, w oliwskiej „Piątce". Po maturze wybrał Politechnikę Gdańską. - Interesowała mnie elektronika, stare radia. Zbudowaliśmy z kolegą nadajnik, taką zagłuszarkę. Na szczęście UB nas nie namierzyło.


Kończąc studia, zdecydował, że pójdzie do średniej szkoły muzycznej. Skąd zainteresowanie muzyką? - Na IV roku PG prowadzono nabór do orkiestry wydziałowej. Spóźniłem się, więc dostałem do gry tylko puzon. Kiedy powiedziałem o tym ojcu, wkurzył się i oznajmił, nie po to kształci syna na magistra inżyniera, aby skończył w orkiestrze strażackiej.
Wtedy w wydziałowej orkiestrze zetknąłem się z jazzem tradycyjnym. Zatrułem się tą muzyką.


Nauka w średniej szkole muzycznej trwała pięć lat. W tym czasie grywał na imprezach studenckich. - Dorabiałem też sobie w zastępstwie muzyków występujących w knajpach. A kiedy pianista Jerzy Derfel założył zespół jazzu tradycyjnego Flamingo, znalazłem się w jego składzie. Sporo koncertowaliśmy wówczas po kraju, występowaliśmy także w salach filharmonicznych. Zagraliśmy również na Międzynarodowym Festiwalu „Jazz Jamboree", więc otarłem się o wielki świat jazzu.


Opowiada, że z czołówką jazzową Trójmiasta postanowili założyć szesnastoosobowy big-band. Był rok 1962. - A mnie powierzono stronę organizacyjną zespołu i pisanie aranżacji. Pod opiekę wziął nas KSW „Żak", którym kierował Andrzej Cybulski. Występ inauguracyjny odbył się w sali Filharmonii Bałtyckiej, a koncert prowadził redaktor naczelny „Jazzu" Jerzy Balcerak. Dostali zaproszenie na „Jazz Jamboree". - Wystąpiliśmy, mieliśmy dobre recenzje.


Rok później w Polsce koncertował Paul Anka. - Przyjechał tylko ze swoją sekcją rytmiczną i dyrygentem. A potrzebny był cały zespół instrumentów dętych. I zaproponowano to nam.
Zagrali z Paulem Anką kilka koncertów. W różnych miastach Polski. - Ostatni miał odbyć się w Warszawie. Niestety, nie doszedł do skutku, gdyż tuż przed występem Paul Anka wyszedł na scenę i powiedział: „Prezydent Kennedy is dead". Cała amerykańska ekipa nie mogła wyjść z podziwu, że nikt z publiczności nie zgłosił się po zwrot pieniędzy za bilety.


Niestety, big-band nie zarabiał na siebie. Dlatego został rozwiązany. - Wspominam go z sentymentem, gdyż wiele się nauczyłem, zarówno instrumentacji, jak i aranżacji.


Pracę znalazł w Radiu Gdańsk. - Zaproponowano mi stanowisko redaktora muzycznego. I wtedy założyłem zespół rozrywkowy Rozgłośni Gdańskiej PR. Dokonaliśmy licznych nagrań instrumentalnych i piosenek. W 1978 r. został kierownikiem Orkiestry Rozrywkowej Rozgłośni Gdańskiej Polskiego Radia, którą prowadził przez trzy sezony. Współpracował również z wojskowymi zespołami artystycznymi - Czarne Berety, Flotylla i Eskadra.


Zaczął pisać piosenki do radiowych musicali. - Autorami słów byli m.in. Jacek Kasprowy i Stanisław Dejczer. I w jednym z tych musicali znalazł się utwór „Serwus, panie chief", do którego słowa napisał Jan Gosk. Najpierw tę piosenkę śpiewał Stefan Nowakowski, a potem trafiła ona do Filipinek. I wtedy stała się wielkim szlagierem.


Z tą piosenką związana jest zabawna anegdota. - Wykonywały ją w Operze Leśnej dziewczyny z wielkiej japońskiej rewii. Śpiewały po polsku. Ktoś jednak zmienił fragment utworu - „wodę mam Chief - ahoj!", pisząc błędnie słowo „ahoj" przez dwa „o", co w angielskim czyta się jak „u". Publiczność ryknęła śmiechem, a Japonki nie wiedziały dlaczego.


Pracując w radiu, rozpoczął współpracę z Danutą Baduszkową, dyrektorką Teatru Muzycznego w Gdyni. - Usłyszała w radiu nasz musical „Kaper królewski" i zaproponowała naszej twórczej spółce - Jackowi Kasprowemu, Stanisławowi Dejczerowi i mnie przeniesienie tego spektaklu na deski teatru.
Niebawem przeniósł się już do gdyńskiego teatru na stałe.


- W sumie napisałem w swoim życiu dziewięć musicali i komedii muzycznych. Najczęściej grany był spektakl „Boso, ale w ostrogach", oparty na podstawie książki Stanisława Grzesiuka.
W Teatrze Muzycznym pracował jako kompozytor i aranżer. Z gdyńską sceną związany był kilkanaście lat. - Tworzyłem własne utwory, ale pisałem także partytury do gotowej muzyki. Pracowałem też jako pedagog w Studiu Wokalno-Aktorskim przy TM.


W latach 70. wciąż pisał piosenki, a także musicale dla innych teatrów - w Warszawie, w Lublinie, Łodzi i Poznaniu. Nieco wcześniej powstał drugi jego wielki przebój - „Szli na zachód osadnicy", który spopularyzowała Dana Lerska na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Co ciekawe, jak wspomina, piosenka w pierwotnej wersji nosiła tytuł „Szli na zachód szabrownicy". - Cenzura nie chciała tego utworu puszczać w radiu. Zarząd Polityczny LWP ogłosił konkurs na piosenkę o terenach odzyskanych. Jacek Kasprowy zmienił dwa wyrazy. Szabrowników na osadników i zmiętą cyklistówkę na rogatywkę. I nasz utwór dostał nagrodę. A potem trafił do Kołobrzegu.


Po rozstaniu z Teatrem w Gdyni wyjechał do Poznania. - Otrzymałem propozycję objęcia funkcji dyrektora Teatru Muzycznego w tym mieście. Przepracowałem tam pełne pięć lat. Była to ostatnia moja praca na etacie.


Dlaczego odszedł? - Byłem już bardzo zmęczony. Przez dziesięć miesięcy w roku byłem w ciągłej podróży między Oliwą a Poznaniem. Nie przeprowadziłem się bowiem na stałe do Poznania.
W tym czasie, jak to określa, jego jedyna żona Urszula Polanowska, solistka Teatru Muzycznego w Gdyni, miała dosyć jego ciągłych eskapad. - Właściwie, tak naprawdę, to ona zwolniła mnie z pracy w Poznaniu. Nie miałem wyjścia, musiałem słuchać żony.


Wrócił do Oliwy. - Nic nie robiłem, bo byłem już na wcześniejszej emeryturze. Nie nudziłem się. Więcej czasu mogłem teraz poświęcić rodzinie i naszemu domowi na Kaszubach. Spędzałem tam mnóstwo czasu.


Przyznaje, że brakowało mu pracy, kontaktów z osobami ze środowiska artystycznego. - Była już jednak nowa Polska, nowi ludzie, nowe teatry. Wiedziałem, że kariera jest już za mną. Wielokrotnie słyszałem w głowie tekst Wojtka Młynarskiego - „No, bo kiedy w szatni płaszcz zostanie przedostatni, trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść". Więc wyszedłem. I nie żałuję.


Nie nudzi się. - Spora w tym zasługa inteligentnych inaczej polskich polityków - śmieje się. - Teraz życie znowu mnie zmobilizowało. Niebawem, a taką mam nadzieję, ukaże się książka i znowu zaistnieję. Być może będzie jak w tytule tej książki: „Życie czasem bywa śmieszne".


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji