Artykuły

Maria Janion (1926-2020). Portret

Maria Janion jak mało kto rozumiała, że każdy człowiek i każda wspólnota potrzebują szczypty narcyzmu, bez której nie ma życia. Ale rozumiała też bardzo dobrze, że szczypta to szczypta, a nie cały ocean. Nestorka polskiej humanistyki zmarła 23 sierpnia w wieku 93 lat.


A które to w zasadzie urodziny? – pyta i przeprasza zawstydzony jeden z tych, którzy mówią „najważniejsza”. Dziewięćdziesiąte. Maria Janion urodziła się w Wigilię 1926 roku w Mońkach, trzysta kilometrów od przedmieść Wilna, w którym spędziła wczesną młodość i gdzie kwitły nasturcje, trzy godziny drogi od Warszawy, miasta zamieszkanego, ale nie przywłaszczonego na tyle, żeby mówiła o niej „moje”. Po drodze jeszcze powojenna, robotnicza Łódź, Gdańsk i tamtejsze, jedno z dwóch poza warszawskim, seminarium.


Od lat już nie Instytut Badań Literackich, ale przede wszystkim mieszkanie na Starej Ochocie, kilometry książek, nadal zbierane wycinki, pojedynczość.


– Łapię się na tym, że nie wiem, czy Janion jeszcze (to straszne słowo: „jeszcze”! I ten pośpiech w nim, jakby jakieś poganianie!) żyje. Bo nigdzie jej nie ma – mówi znów i zaklina, żeby nigdy nie zdradzić, że to on. – Z tym że to „nigdzie” to moje „wszędzie”, czyli doraźność i każda z tych nieistotności, w której przecież nie znalazłbym jej i 20 lat temu. Telewizja śniadaniowa i gazeta opisująca sprawy krajowe. A potem myślę: jak źle to o mnie świadczy, że szukam jej tylko tam i – nie znajdując – przechodzę do porządku dziennego nad jej nieobecnością. To cali my, ten ponoć dumny obóz postępu, leniwi i niezdolni do intelektualnego wysiłku, najistotniejszych pamiętań.


Nie wie, czy umie powiedzieć o niej coś odpowiedniego. Pani Profesor należą się tylko ważne zdania, podniosły ton.


Tym, którzy dziś o niej opowiadają, brakuje odpowiednich słów. Wszystkie wydają się zbyt płaskie. Nieodpowiednie. Przechodzą bokiem, nie dotykają istoty, zamieniają szczery podziw w spiż. Odrzucają jedno po drugim.


Maria Janion. Zaprogramowana


– „Maszyna”. Ale to też nie to. W tym określeniu pobrzmiewa coś złego, automatyzm pozbawiony ducha, zaprogramowanie – mówi Paweł Szwed, wydawca, słuchacz seminariów na początku lat 90. – Mówiąc o niej w ten sposób, mam na myśli absolutną dyscyplinę, którą narzucała przede wszystkim sobie, ale i nam.


Było w tej perfekcji intelektualnej spójności coś demonicznego w ścisłym tego słowa znaczeniu: Maria Janion jest demonem o nadnaturalnych mocach umysłowych. Nie chodzi tylko o jej erudycję, o legendarną pamięć, pozwalającą cytować z głowy całe akapity, o czujne spojrzenie na rzeczywistość przez przeczytane do ich najgłębszych sensów teksty. Wyjątkowa jest także jej umiejętność przekładania tych interpretacji na język, którym mówiła do nas, studentów, w taki sposób, że nikt nie miał wątpliwości: obcujemy z kimś wyjątkowym. Chcieliśmy na tych seminariach błyszczeć nie po to, żeby jej zaimponować, ale raczej po to, żeby spełnić oczekiwanie, które wobec nas, choć oczywiście niestawiane wprost, miała – wejść na poziom witkiewiczowskiej rozmowy istotnej. Formowała nas do niej.


Nadawanie umysłom formy wymaga rygoru.


Szwed: – Granatowa marynarka, granatowa spódnica, błękitna koszula i apaszka. Zawsze apaszka. Zawsze umundurowana. I zawsze przed rozpoczęciem zajęć prosiła woźną o wrzątek. W cienkiej szklance, na cieniutkim, szklanym spodeczku. Woda parowała, a Profesor piła ją powoli, przez całe zajęcia. Nie wiem, czy ktokolwiek inny zwrócił na tę szklankę uwagę. I oczywiście to nie była wrząca, lecz tylko bardzo gorąca woda, ale nie to ma znaczenie. Ważne w tym wspomnieniu jest tamto moje przekonanie, że jeśli ktokolwiek byłby w stanie wypić wrzątek, to właśnie tytanka Janion – i że nikogo to nie powinno dziwić.


Dziesięć lat temu, na osiemdziesięciolecie Marii Janion, wyrosło „Drzewo”, wkładka z dużym rysunkiem wypada z „Księgi Janion”. Ona: gruby, mocny pień o 40 gałęziach – to jej doktoranci i doktorantki. Z gałęzi – listki, 400 magistrantów. I dalej: rozrośnięty gąszcz – doktoranci jej dawnych uczniów. Korona jest gęsta, drzewo ciągle wydaje owoce.


Maria Janion wstawała o szóstej, pracowała do północy. Mało snu, przynajmniej porządnego najadania się próbowała pilnować (i koniecznie mięso, potrzeba najedzenia się mięsem została jeszcze z okupacji). Żadnych nałogów, nawet palenie rzuciła „dla pracy”, spostrzegłszy, że nikotyna ujemnie wpływa na mózg. Kino, teatr – owszem, ale przede wszystkim jako źródło inspiracji, literackich tropów, odniesień, mniej jako rozrywka. „Nie mogłam odpoczywać, bo zaraz miałam wyrzuty sumienia – mówiła Kazimierze Szczuce w drugim tomie wywiadu rzeki. – Byłam jak ci pracownicy morza Wiktora Hugo. Wieczna praca. Nieskończona”.


Marię Janion pochłania nie tylko działalność prywatna, choć w tym, jak widzi rolę literatury i jej badacza, trudno o jasną linię oddzielenia. Od lat 70. angażuje się w opozycji. Współzakłada niezależne Towarzystwo Kursów Naukowych, w Sierpniu popiera strajkujących, podpisuje List 64 – apel intelektualistów o to, by wewnętrzny spór rozwiązać pokojowo, bez rozlewu krwi. W grudniu 1981 roku zabiera głos na Kongresie Kultury: „Wielki niemowa przemówił, odczuł potrzebę samookreślenia i ekspresji, uznając się za naród, chce (...) mówić i wciąż mówi, pełnym głosem, słowem, obrzędem, emblematem, o swym rodowodzie odnalezionym w micie, w baśni i w historii. Ale co dalej? Na jak długo może wystarczyć spontaniczna kultura ekspresji? (...) Jeśli ruch emocjonalny nie przekształcił się dotąd w ruch intelektualny, tak jak to miało miejsce w Wielkim Romantyzmie, to stwierdzić można, że to, co się dzieje w kulturze, zatrzymało się na poziomie romantyzmu małego, krajowego, romantyzmu popularnych stereotypów i wzruszeń. Podobna diagnoza wymaga działania, przetworzenia niebywałego rozmachu emocjonalnego w wielki ruch intelektualny”. Następnego dnia wprowadzono stan wojenny.


Prawie pół wieku, od 1948 do 1996 roku, kiedy przeszła na emeryturę, zatrudniona w IBL-u.


Seminaria, które prowadziła Maria Janion, obrosły legendą, choć – jak mówią ich byli słuchacze – rzecz nie w ich przebiegu. – To były akademickie w najlepszym tego słowa znaczeniu, merytoryczne zajęcia na najwyższym poziomie, przygotowane najstaranniej – mówi Paweł Goźliński, wydawca, autor doktoratu, którego Profesor była promotorką. – Wyposażyła mnie w wiedzę, ale nie zawłaszczyła, nie oczekiwała pozostania w zasięgu, podporządkowania się jej rygorowi. Wysłała w drogę.


36 lat przebiegało według tej samej procedury: studenci zgłaszają swoje tematy, ona wykłada. Wygłaszają referaty – ona koreferat. Dyskutują. Wyjątkowość seminariów polegała na kontakcie z tekstem, na prawdziwym jego odczytywaniu.


– Profesor Janion zawsze była kimś w rodzaju – tak to teraz widzę – takiej charyzmatycznej nauczycielki socjalistki, zawsze wyczulonej zwłaszcza na talenty ze środowisk kulturowo nieuprzywilejowanych – mówi Renata Lis, pisarka. – Nie chodziło o proste przekazanie wiedzy, choć Janion jest nieprawdopodobną erudytką, tylko o kształcenie całościowe: intelektualne, emocjonalne, społeczne, polityczne. O Bildung, jednym słowem. Pamiętam, że „Wilhelma Meistra” Goethego, powieść, w której idea Bildung została rozwinięta, omawialiśmy chyba z pół roku. Profesor była pracy nauczycielskiej całko


Wśród znajomych Profesor krążyła anegdota – miała ponoć mawiać: „A kto ty jesteś, mój student, żebym się z tobą spotykała?”.


Lis: – Janion potrafiła zadzwonić do mnie o 10 rano, bo zawsze dzwoniła o 10, i powiedzieć: „Pani Reno, znalazłam coś, co może się pani przydać w pani pracy...”, i tu następował długi wywód. Naprawdę żyła nami i tym, co nas zajmowało. Bo to była misja, powołanie, realizowane często kosztem jej własnej pracy. Niezajmujący się dydaktyką koledzy z IBL-u robili jej wyrzuty, że przez te całe seminaria zaniedbuje własną twórczość, że się marnuje. Opowiedziała mi na przykład któregoś razu, że była na obiedzie u państwa Rymkiewiczów i że Jarosław Marek Rymkiewicz urządził jej istną awanturę o to, że pracuje „we krwi i ciele”, zamiast pracować, tak jak on, „w duchu”, czyli pisać książki. A ona mu na to odpowiedziała – i bardzo chciała, żebym ja to od niej usłyszała – „Ja kształcę Renatę Lis”. Tak mu powiedziała! I choć byłam w tamtym czasie „główną uczennicą” – Profesor zawsze miała kogoś takiego u swego boku, te osoby się zmieniały na przestrzeni lat – to myślę, że podała mnie wtedy w tamtej rozmowie po prostu jako przykład właśnie takiej osoby ze środowiska kulturowo nieuprzywilejowanego, którą ona uważała za wybitną, jednej z tych osób, którym poświęciła swoje życie. Chcę powiedzieć, że jestem jej ogromnie wdzięczna i nigdy jej tego nie zapomnę: za wiarę we mnie przede wszystkim i za to, czego mnie nauczyła. Zrobiła wielką rzecz – dla mnie i dla innych. Niezależnie od tego, czym się teraz zajmuję, a nie zawsze są to sprawy, które byłyby bliskie Profesor, czuję się jej uczennicą, to mój fundament. Ona mnie wychowała.


Wbrew obawom poety Maria Janion pracowała też „w duchu”. Szczegółowa bibliografia liczyła, tylko do 2006 r., 723 pozycje. Kilkadziesiąt książek własnych i we współautorstwie to dziś kanon niezbędny do odczytania kodów naszej zbiorowej tożsamości. „Romantyzm, rewolucja, marksizm” z 1972 r., „Gorączka romantyczna” wydana trzy lata później, „Wobec zła” z 1989, „Kobiety i duch inności” z 1996, „Płacz generała. Eseje o wojnie” z 1998, przed nieomal dekadą nominowana do Nike „Niesamowita Słowiańszczyzna: fantazmaty literatury”, ostatnia, z 2009 r. – „Bohater, spisek, śmierć: wykłady żydowskie” – to tylko kilka z nich, trudno napisać „najważniejszych”, skoro, jak mówi o niej Stefan Chwin, wyszły spod ręki (bo Profesor składa je zawsze w rękopisie) reformatorki polskiej duszy.


Alienacja, antysemityzm, Białoszewski, Bildung, cierpienie, feminizm, gorączka romantyczna, inność, maska, polskość, transgresje, wampiryzm. Najważniejsze Janionowskie tematy, problemy, idee, fantazmaty i fascynacje wyliczone alfabetycznie zajmują w „Księdze Janion” dziesięć stron.


Osiem lat temu skończyła prowadzić seminarium. Kiedy ogłosiła, że już dosyć, Marek Bieńczyk pomyślał, że to straszne. Tak jakby znowu dowiedział się, że człowiek jest śmiertelny – bo wydawało mu się, że ono będzie trwało zawsze.


Maria Janion. Wpatrzona


Powie jeszcze o „Łowcy androidów”, filmie Ridleya Scotta na motywach powieści Philipa K. Dicka. Lata 80., poszli razem do kina i oboje byli zachwyceni, choć ona – myśli Bieńczyk – bardziej. – Wpatrywałem się w film i w nią zarazem; miała jak zawsze kamienną twarz, splecione raz na zawsze dłonie i składała się z samych oczu; zawsze mnie poruszała ta jej kamienność, pod którą kryła się żywa uważność. Taka mobilizująca. Dlatego bardzo lubiłem oglądać razem z nią film, bo jej urzeczenie się udzielało. A androidy, jak u Scotta, urzekały ją wyjątkowo. Wpatrywałem się w to jej wpatrywanie. Oglądaliśmy przyszłość, która miała się zaraz wydarzyć, urzeczeni opowieścią, która przecież nie miała urzekać, ale przerażać.


Ironia tragiczna, uczczenie i zarazem przeklinanie hekatomby, przekonanie o nihilistycznej nieuniknioności losu. Pojęcie, którego zgłębianiu poświęciła wiele lat pracy naukowej, wlewa się do jej życia najróżniejszymi sposobami.


– Ale było też i drugie miejsce: bar mleczny. Chadzaliśmy z Janion do jej ulubionego, był z górnej półki, bo serwowali porządne porcje mięsa, ale mimo to trzymający się nastroju typowego dla takich właśnie lokali. Była tam, jak ja, równocześnie u siebie i nie stąd, mieliśmy tam swoje królestwo, nasze ziemie, na które wkraczamy ze swojego świata książek, nisz, akademii, jesteśmy swoi i byliśmy zarazem na wygnaniu; myślę, że tym, co mnie najwięcej z Profesor łączyło, było umiłowanie marginesów, dezercji, outsiderstwa. Jesteśmy swoi i wygnani zarazem.


Obserwowali gesty jedzących. Nieporadność starców, ich zachłanność w trzymaniu się życia kurczowo i na przekór.


– Te miejsca nie istnieją już takie, jakimi były wtedy, nie ma powrotu do tamtych scenografii, może więc nie być Janion takiej, jaka odpowiadałaby dzisiejszym potrzebom? Ale czy musi odpowiadać? Czy ma wobec nas jakiś obowiązek? Mnie się podoba, że ona teraz wybiera milczenie.


Jest, czeka.


W dokumentalnym „Buncie Janion” Agnieszki Arnold zastanawiała się: „Czego bym chciała? Chyba w większym stopniu mówienia o przypadkowości naszego istnienia. O tym, co się nazywa jego przygodnością”.


W filmie, w tle, słychać relację – transmisję radiową akcji ratunkowej w zgliszczach zawalonej pod ciężarem śniegu hali targowej w Katowicach, migawki telewizyjne, zgiełk informacji. Janion postuluje ciszę, izolację od medialnego harmideru, niezbędną do egzystencjalnej refleksji.


Od nakręcenia dokumentu minęło 11 lat. Przez ten czas dookoła robi się tylko głośniej.


Maria Janion. Pojedyncza


11 lat temu powiedziała też Magdalenie Grochowskiej: „W moim traktowaniu bytu jest coś gnostyckiego: nie prosiliśmy się na świat, życie zostało nam narzucone. Nie mogę się utożsamić z życiem w pełny sposób, tak jak to czynią wyznawcy rozmaitych religii, dla których życie jest darem, a nie przymusem. Zatem w jakiś sposób to życie odrzucam, jakoś je zasadniczo kwestionuję – właśnie dlatego, że jest utratą. Nie warto się narażać na utratę, ale muszę się na nią narażać, ponieważ żyję...”.


Kazimierze Szczuce przed dwoma laty rozwinęła tę opowieść o „własnym projekcie samotności” na starość: „Przywdziałam wobec świata i wobec własnego samopoczucia obronną zbroję, taką starczą obojętność. Bardzo mi z tym wygodnie. Od czasu do czasu muszę odmawiać udzielenia wywiadu, więc ludzie chyba jeszcze pamiętają o moim istnieniu”. Ale wydawcy już prawie nie przysyłają książek (obaj pytani tu o Janion obiecują się poprawić).


Dalej w rozmowie: „Nie doskwiera mi poczucie bycia umarłą dla świata, ale lęk przed odcięciem od bułek i gazet”.


Najbliżsi, kilkoro łączniczek i łączników z codziennością zaproszonych do uczestnictwa w projekcie, pośredniczą w intymnej relacji z rzeczywistością zewnętrzną i w aprowizacji.


Maria Janion. Nieobecna


Pozostali przyjęli to odzianie w zbroję z pokorą.


Bieńczyk: – Najpierw była ważna i przez nas czytana, a potem już tylko ważna.


A może odpuścili zbyt łatwo? Usprawiedliwiając tym samym nieodrobienie lekcji, przyswojenie kilku pojęć zamiast przepracowania?


Janion poszukuje od zawsze odpowiedzi na pytania, „które się nazywa pytaniami egzystencjalnymi. Ich nie stawia się na co dzień w naszym życiu – zdominowanym przez abstrakcyjne systemy, jak to nazywa Giddens, a przede wszystkim przez rynek i wszystkie jego globalne konsekwencje, konsumpcję i rozrywkę” (Janion dla „Polityki”, 2009 rok). Tymczasem wielkie słowa, nowa opowieść nawet niezaczęta. Jakby rzeka historii płynęła dziś w zupełnie innym, niż całe życie pisała, kierunku.


Po feministycznym odczytaniu nie znalazła już chyba dla siebie nowej narracji, bo może – zastanawia się Bieńczyk – już takiej opowieści po prostu nie ma. – Za to, mam wrażenie, Profesor istnieje w swojej teraz bezgranicznej wolności. Ona była Google’em przed Google’em, pisanie opierała na erudycji, a dziś, w świecie Google’a, erudycja ma się kiepsko; Google niejako erudycję zastąpił, stworzył jej pseudoraj. Janion mówiła zawsze, że najważniejsze są przypisy, źródełka bijące pod spodem. Dziś nie jest czas na przypisy.


Stefan Chwin: – Dla topniejącego, wąskiego grona polskiej inteligencji, które wyrasta z Brzozowskiego, Dąbrowskiej, Żeromskiego, Gombrowicza, w pewnej części i Miłosza, jej głos jest ważny i stale obecny. Może to margines marginesu, zwłaszcza dziś, ale nic w historii nie jest przesądzone, zwroty w duchowości historycznej też się zdarzają. Czego sobie, a przede wszystkim jubilatce życzę – mówi.


– Przechodzenie Janion w nieobecność odbyło się w codzienności – uważa Paweł Goźliński. – Tak jak skończyło się seminarium, bez pompy, zbędnego zamieszania, w pewnym zawstydzeniu, tak jakby każde zamieszanie było sprzeczne z istotą janionizmu, tego dziwnego pojęcia, którego nie umiemy zdefiniować, choć intuicyjnie wiemy, co się pod nim kryje. Zrośnięcie się z tekstem po to, żeby przez niego zrozumieć rzeczywistość, która ciągle się zmienia i narzuca nam obowiązek reinterpretacji, a więc zmiany razem z nią, równoległej. „Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi”, „koniec paradygmatu romantycznego”, nawet „niesamowita Słowiańszczyzna” rozumiane są powierzchownie, a czasem i wbrew intencjom autorki. Nieprzeczytanie Janion, bo uważam, że tak się właśnie stało, myśmy – nie jako jej seminarzyści, ale jako intelektualna formacja, która teraz mierzyć się musi z powrotem czerni – Janion nie słuchali ani jej nie przeczytali, jest więc zgodą na stagnację. Odpornością na zmianę. Nie tylko „ich”, choć tak nam się wydaje, ale też „nas”, może „nas” właśnie przede wszystkim. A ona ciągle mówi do nas o tym samym!


Słowa z przerwanego Kongresu Kultury wracają w październiku tego roku. Nawet miejsce to samo: Pałac Kultury, w imieniu Profesor list do zwołanego oddolnie zgromadzenia odczytuje Kazimiera Szczuka: „Mija 36 lat i zaklęty krąg polskości dokonał obrotu. Nieliczni już – a do nich należę – mogą zobaczyć siebie, wciąż stających wobec znamiennego dramatu. Przemysław Czapliński określił owo błędne koło jako antynomiczny dryf – sprzeczność między modernizacją a modernizmem. Ten drugi wymaga właśnie wysiłku intelektualnego i odnowienia znaczeń wspólnoty – wymaga jej d e s a k r a l i z a c j i jako warunku rzeczywistego upodmiotowienia. Tak rozumiany modernizm żąda emancypacji mniejszości, poszanowania praw jednostek, rzeczywistej równości płci. Nie da się to pogodzić z dążeniami prawicy. Jedni chcą do przodu, a inni nie chcą do tyłu – pisze Czapliński i dodaje: Sami sobie jesteśmy kulą u nogi . Diagnozy stawiane za poprzednich rządów przy niewielkiej korekcie pozostają aktualne. Plan Morawieckiego to XIX-wieczna utopia modernizacyjna, XIX-wieczna, powtórzę, i pozytywistyczna. Towarzyszy jej potężny regres w sferze mitów, symboli i wartości. Grzechem poprzedniej władzy było niedocenianie roli twórców i pracowników kultury. Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu – kanon stereotypów bogoojczyźnianych i Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit mają scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny! Powiem wprost – mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo--klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. (...) Nie mam wątpliwości, że trwała nasza niezdolność do modernizacji ma źródło w sferze fantazmatycznej, w kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu, którego źródeł dotykamy z największym trudem, po omacku. Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet – proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”.


– Miała poczucie, że to jest moment, w którym musi zabrać głos – mówi Szczuka. – Tak jak siedem lat temu na Kongresie Kobiet.


Janion mówiła wówczas: „Kiedy uświadamiamy sobie wspólnotowy charakter męskich społecznych wzorów i ofiarniczy charakter wzoru kobiecego, zaczynamy rozumieć, że kobiety w Polsce nigdy nie uzyskają wpływu na stanowienie prawa, na formowanie symboli i w ogóle na sferę publiczną, jeśli nie zaczną tworzyć własnych wspólnotowych więzi. W tym sensie kobieca solidarność – wciąż obśmiewana i demaskowana jako fikcja – rzeczywiście jest naszym wspólnym, zbiorowym obowiązkiem (...)”.


– Dała nam wszystkie narzędzia – mówi Goźliński – żeby zrozumieć, co sobie robimy i jak to odrzucić, iść dalej i stworzyć się na nowo, pokazała nam różne projekty innego siebie odczytania. Nie możemy mieć do niej pretensji, że z nich nie korzystamy, nie możemy jej też wziąć jako zakładniczki własnego spokoju, bo sumienie nieczyste.


W odczytanym przez Szczukę liście Janion znów podsuwa sposób. „Ważne zdaje mi się teraz skupienie na oświeceniowej idei Bildung. (...) Niepokojąca formuła Goethego – umrzyj i stań się – oznacza wieczną przemianę, możność odklejenia osobowości od ograniczeń nierównego startu, ale i traumatyzujących doświadczeń minionych pokoleń. Nie oznacza to zapomnienia, wręcz przeciwnie. Pamięć bólu i realność tego, co czyniono innym i nam, co widzieliśmy i stale widzimy – to nie może zostać zamazane. Ucząc młodych ludzi rozumienia, uczymy ich wyrastania ponad siebie jako odruchu etycznego i empatycznego”.


Rozumienia, że zranieniem nie wolno się sycić, ale zobaczyć je w kontekście. W filmie Arnold mówiła przed dekadą, że dopiero wtedy zaczęła coraz wyraźniej widzieć, jak bardzo nie uszlachetniło Polaków cierpienie. „Zrobił na mnie wielkie wrażenie artykuł Andrzeja Ledera, w którym pisze, że pokrzywdzeni mają kamienne serca. To, co ich cechuje, to jest absolutna obojętność na cierpienia innych, absolutna niemożność przyjęcia do wiadomości, że mogliby i oni być też katami czy zadać komuś cierpienie, i rodzaj takiej głuchoty. Mają takie poczucie krzywdy i jednocześnie wielkości, mesjańskiej misji, że nic nie słyszą”.


– Potrzebujemy jej, tego ostatniego naszego wielkiego maga, ale do wielkich zadań – mówi Szczuka. – Jej matka mówiła z czułością, ale i pewnością: „Córka jest do największych czynów”, niech więc Profesor gospodaruje siłami tak, żeby jej nie zabrakło. Zwłaszcza że nadal jest wierna swojemu rygorowi, odpowiedzialna, nie chce nikogo zawieść. Pracuje cały czas, czyta, porządkuje archiwa – janionistyczną bibliotekę, która powstała w mojej piwnicy.


I uspokaja. Izolacja to zbliżenie do pożądanego stanu czystej egzystencji, niezmąconego doraźnością lęków, wzburzeń i przygodnych afer, rozpalających dyskusje spraw.


– Doświadczenie wojny, totalitaryzmów, rewolucji, koniec paradygmatu, który nie może nadejść, bo jak temu potworowi stale wyrasta mu nowy łeb – dzięki tej długiej perspektywie Profesor widzi naszą rzeczywistość jako proces ciągłej zmiany, która jest nieunikniona. Jej mądrość płynie nie tylko z tego, w czym sama uczestniczyła, nawet nie z tego, co przeczytała, ale z pogodzenia z nieuniknionością istnienia, którą dzięki temu – i dystansowi – osiągnęła – mówi Szczuka.


– Janion dziś jest nie tylko potrzebna – wtóruje Renata Lis – ale wręcz niezbędna, choć wciąż za mało z niej korzystamy. Jej książki zawierają wszystkie niezbędne narzędzia pozwalające wypracować nową ideę polską – zakorzenioną w tradycji i jednocześnie krytyczną, wolną od megalomanii i infantylizmu, ale wcale nie wolną od ideałów i marzeń. Bo Janion rozumie jak mało kto, że każdy człowiek i każda wspólnota potrzebują takiego obrazu siebie, w którym będą mogli sami siebie kochać, że bez tej szczypty narcyzmu nie ma życia. Ale rozumie też bardzo dobrze, że szczypta to szczypta, a nie cały ocean.


List Profesor odbił się szerokim echem, nadal krąży w internecie, staje się przedmiotem dyskusji. Powtarzają się głosy: „Słuchajmy Janion!”.


Profesor przyjmuje to z pewnym zdziwieniem.


PS, czyli o skarpetkach


W drugim tomie wywiadu rzeki padło przed dwoma laty pytanie o nadchodzące 90. urodziny i taka prośba jubilatki: „Niech pani [do Szczuki] nie wzywa gości, niepokoi mnie samo myślenie, gdzie mogłabym ich usadzić, skąd wziąć siły na rozmowę. Duża rozbieżność we mnie istnieje teraz między lubieniem a ciekawością, co słychać, a wolą mocy konieczną do urzeczywistniania tych zjawisk”.


Zapytana o życzenia wobec rzeczywistości, te dawne, wyrażone w filmie Arnold, o potrzebie egzystencjalnej refleksji, i bliższe, dzisiejsze, Profesor mówi: – Nie mogę powiedzieć, że chciałabym tego co dawniej. Już wówczas czułam, że wiele rzeczy idzie w złym kierunku. Jednocześnie jednak ze względu na wiek nie jest mi łatwo myśleć o przyszłości. Tak, chciałabym doczekać w Polsce rządów mądrych i uczciwych. Na pewno duże nadzieje pokładam w kobietach. A prywatne marzenia mam teraz całkiem minimalistyczne. Chciałabym dostać na urodziny, czyli pod choinkę, dużo znakomitych książek, przysmaków dozwolonych starcom i jakąś ilość wygodnych ciepłych skarpet na zimę. Ostatnio bardzo takie skarpety polubiłam.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji