Artykuły

"Balladyna" w bezimiennym teatrze

"Balladyna" w reż. Krystyny Meissner w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Pisze Ireneusz Guszpit w Odrze.

Coś ty Wrocławiowi zrobił, Słowacki, że ostatnimi czasy w tak szczególny sposób doświadcza scenicznie napisane przez ciebie dramaty? Pierwszą ofiara był "Kordian", którego w styczniu 2005 Teatr Polski wystawił w tak zwanej konwencji hipermarketowej, teraz jest "Balladyna" - owoc pracy zespołu aktorskiego zwanego Gminem.

Na miejsce prezentacji swego dzieła grupa wynajęła scenę Teatru Współczesnego, którą też nieco przebudowała. Proscenium przedłużono i uzupełniono o klin wchodzący w widownię po jej lewej stronie. Na tak skonstruowanym terenie gry ustawiono kilka eleganckich, nowoczesnych i niewątpliwie kosztownych kufrów podróżnych, zazwyczaj służących do transportu kostiumów, rekwizytów. W spektaklu pełnią one rozmaite funkcje: ław, stołów, tronu, cokołu, czasami skrytki. Przy prawych drzwiach prosceniowych pyszni się kocioł perkusyjny, nieco przed nim elektroniczny instrument klawiszowy, przy lewych - ścianę podpiera postawiony na podłodze portret Juliusza Słowackiego, a takie usytuowanie poety natychmiast kojarzy się z pamiętnym wizerunkiem Wyspiańskiego w zamyśleniu wspartego o futrynę drzwi weselnej izby, przyglądającego się wiejsko-miejskim igraszkom. Już po stronie widowni stoi fortepian. Boki sceny odsłonięte, tył zamknięty czarnym, średnio wysokim przepierzeniem od kulisy do kulisy.

Na scenę, w zdecydowanie bezładnym porządku, wchodzi grupa osób. Wyglądają na nieco zażenowane i stremowane wypełnionymi przez publiczność rzędami foteli. Stąd uśmiechy, nerwowe gesty, przerysowana w ekspresji naturalność. Pośród nich widać kogoś w koloratce z przewieszonymi przez kark radiowymi słuchawkami, widać także wychudzonego pana w garniturze i muszce o typowym wyglądzie przedstawiciela "łże-elit" i nawiedzonym spojrzeniu. Jest członkini ludowego zespołu pieśni i tańca i skromnie odziana obywatelka w wieku dojrzałym, przynależąca zapewne do jakiegoś kółka. Są wspinający się po szczeblach kariery, uzbrojeni w teczki młodzieńcy w garniturach i młode bezpretensjonalne dziewczyny. Jest menel i kobieta w wieku babcinym, chłopak w piłkarskiej koszulce i z husarskim skrzydłem na plecach, wyrazisty poprzez zachowanie i kształty prowincjonalny elegant, zdecydowanie sentymentalny artysta - na oko sympatyk Parady Równości, a także jakby nieobecny i zagubiony przedstawiciel pokolenia hipisów. Jednym słowem: na scenie pojawia się Gmin. Można wnioskować, że jego członkowie są dosyć zamożnymi amatorami parającymi się w wolnych chwilach aktorstwem. Zamożności dowodzi miejsce, którego wynajęcie musiało sporo kosztować, zbytkowne kufry podróżne, a także scenografia w akcie drugim: zwisające od szczytu sceny po podłogę dziesiątki metrów udrapowanej czerwonej materii, swoista gigantyczna krwawa klatka -wnętrze zamku królowej Balladyny. O amatorstwie natomiast - a sformułowanie owo należy rozumieć jako bezkrytycznie manifestowany dyletantyzm - świadczy ukształtowany przez najbardziej wyświechtane klisze kultury masowej gust i nieporadność teatralnego warsztatu. Każdy odział się "w co tam miał" najlepszego, aby śpiewać i recytować, "straśnie polskie robiąc miny" w tak zwanej konwencji akademijnej, co oznacza: grupowe przebieganie przez scenę, zespolone "w jedno ognisko" spojrzenie, nader elementarną gestykę czy też narastającą w jednostajnie określonej emocji melorecytację. Wszystko dobrze znane z wszelkich jedynie słusznych widowisk ku czci...

Na nieszczęście Słowackiego ktoś w tym zespole czytał niegdyś "Balladynę" i zapamiętał, że jest tam o miłości i o zbrodni, o wygnanym królu i o ukrytej koronie, że występuje rumiany chłop i wzgardzony przez władczynię lud, nieszczęsna wdowa i dzielny rycerz, postaci baśniowe i sentymentalny kochanek. A więc, że jest tam wszystko, co potrzebne, by dać widowisko do śmiechu, do płaczu i ku pokrzepieniu serc. Słowackiego potraktowano zatem jak tekściarza, który ma wyobraźnię, dobrze trzyma rytm i składa rymy, nieobca jest mu rubaszność i humor.

Gminowe, czyli zespołowe, poczucie smaku każe zatem ten tekst śpiewać, skandować, interpretować wbrew zapisanej w nim logice, rozumieć dosłownie i trywialnie. Grabieć (Tomasz Orpiński) przedstawia się "śpiewająco" w rytmach bluesowych, rockowych (słychać tony Bielszego odcienia bladości zespołu Procol Harum) i rapowych; w akcie drugim ubrany z odpustową wytwornością, w krakusce -"koronie Lecha" na głowie i z delikatnie pasiastym krawatem na szyi, stanowi nader czytelną replikę jednego z bohaterów współczesnej sceny politycznej. Skierka (Krystyna Bednarz) i Chochlik (Szymon Czacki) są transwestytami, przy czym Skierka przypomina dalekie odbicie konferansjera z filmu Kabaret, Chochlik - skarykaturowany wizerunek solistki baletu Teatru Bolszoj. Pustelnik (Zdzisław Kuźniar) jest bezdomnym menelem noszącym pod pachą kawałki kartonowych pudeł, które rozkłada do snu na schludnej i lśniącej czystością wykładzinie teatralnej sceny. Alina (Anna Filusz) i Balladyna (Dorota Abbe) zbierają maliny do szklanych słoików po przetworach firmy Krakus. Goplana (Irena Rybicka) jest tandetną w stroju i obyczaju kobietą natrętnie szukającą miłości, a jej pojawieniu towarzyszą spadające z góry sceny białe i czerwone baloniki z wymalowanym stylizowanym kształtem: czymś między znakiem ryby pierwszych chrześcijan a krwiożerczą, uzębioną piranią. W akcie drugim goście królowej Balladyny chowają twarze za karnawałowymi maseczkami, a na głowy wdziewają papierowe rożki, czym przypominają dzieci z obrazów Tadeusza Makowskiego.

Mistrzem ceremonii tego panopticum zdaje się być mężczyzna w koloratce i z radiowymi słuchawkami (Bogusław Kierc). To on jako jeden z pierwszych wchodzi na scenę, a potem ustawia, zachęca, inicjuje. Z jego ust padają nie należące do tekstu Balladyny wersety:

Szli, krzycząc: "Polska! Polska!" - wtem jednego razu,

Chcąc krzyczeć, zapomnieli na ustach wyrazu;

Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna,

Szli dalej, krzycząc "Boże! Ojczyzna! Ojczyzna!

Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka,

Spojrzał na te krzyczące i zapytał: "Jaka?".

Należy sądzić, że podobne pytanie zadała sobie Krystyna Meissner - autorka opracowania tekstu i reżyserka spektaklu. Następnie przyjęła za cytowanym w programie do przedstawienia Jarosławem Maciejewskim, że... głównym problemem utworu Słowackiego nie jest (...) analiza psychiki postaci - nawet postaci tytułowej. (...) Problemem tym jest natomiast tragizm losów państwa. I zaniepokojona hałaśliwą retoryką oraz marketingowymi, natrętnymi działaniami polityków sugerującymi budowę IV Rzeczypospolitej, postanowiła stworzyć spektakl-przestrogę, podobnie jak "Balladyna" skomponowany "w rodzaju Ariosta", czyli wedle zasady swobodnego układania i splatania wątków tradycyjnych i współczesnych, niskiej i wysokiej symboliki, powagi myśli i bliskiego skeczom wygłupu, aktorstwa rzetelnego i jego karykatury. Wpuściła więc na scenę ojca dyrektora i brata Andrzeja -Grabca, i pozostałych, których nazwała Gminem. I kazała im, słowami Słowackiego, grać w widowisku, które za Wyspiańskim należałoby chyba nazwać: "Polska Współczesna".

Przed laty popularna piosenkarka śpiewała, że "nie z każdej mąki będzie chleb...". Tak samo nie każdy pomysł, w założeniu klarowny i przekonujący, nadaje się do scenicznego opracowania i nie każdy owocuje wartościowym spektaklem. Z koncepcji Krystyny Meissner mógł się zrodzić niezły kabaret: dosadny w deformowaniu rzeczywistości, świadomie operujący narodowymi stereotypami, w krzywym zwierciadle odbijający ulubioną przez rządzących estetykę, agresywny w gestach i symbolach. Na poważną dyskusję z patologiami rodzimej rzeczywistości zabrakło jednak głębszej analizy tekstu (przykład pierwszy z brzegu: wypowiedź Pustelnika: Któż mię z żebraki rozezna?, niekoniecznie znaczy: jestem menelem), ironicznej wyobraźni, umiejętności budowania atmosfery psychicznego zagrożenia opisanym przez Słowackiego mechanizmem, scenicznego unaocznienia szczególnie ulubionej przez świat polityki perfidii, skutecznie - zdaniem reżyserki - deprawującej potomków króla Popiela III.

Minęło zaledwie pół godziny i widownia poczęła okazywać oznaki znużenia, kolejne sytuacje i zachowania sceniczne można było przewidzieć, schemat podążał za schematem, a poczucie humoru niebezpiecznie sięgnęło poziomu opisanego w znanym poemacie Tadeusza Różewicza.

Po przerwie wcale nie było lepiej, tylko - o czym już wspomniano - krwisto. A w miejscu, w którym wcześniej stał portret Słowackiego, pojawił się kocioł perkusyjny, mistrz zaś powędrował na ścianę przylegającą do wysunietego w widownię klina sceny; zstąpił pod strzechy, doczekał się beatyfikacji, czy raczej przybył kształt tam-tamu, by głosic czas trwogi i zwoływać plemię? oto są pytania...

W finale czerwona draperia opadła i - zamiast błyskawica Balladynę - skierowane w stronę publiczności reflektory krótkotrwale, ale skutecznie oślepiły zgromadzonych.

Zatem potem Gmin udał się za kulisy. A ja wróciłem do domu, począłem kartkować program do spektaklu i z niebywałym zdumieniem skonstatowałem, iż wymieniając nazwę teatru, ani razu nie wspomniano, że Wrocławski Teatr Współczesny nosi imię Edmunda Wiercińskiego (1899-1955), ucznia Juliusza Osterwy, aktora Reduty i teatralnego buntownika, charyzmatycznego i mistycznego Księdza Piotra, po wojnie związanego z Wrocławiem, otaczanego powszechnym szacunkiem, który zawdzięczał nie tylko swojej sztuce, ale także bezkompromisowej postawie moralnej i ideowej.

I zawołałem: coś ty Dyrektorowi zrobił Wierciński???

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji