Artykuły

Witamy w Pekinie

"Nocny azyl - tam, gdzie spotykają się marzenia" w reż. Reinharda Hinzpetera w Tearze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W piątek o 19.03 przyśnił mi się Andrzej Lepper czytający "W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta. Wskazujący palec prawej stopy wodza pilnie kuśtykał po grzbietach liter. Tężało dociekanie. Poruszały się wargi. Ga... ga... ga... Co trzy linijki zawisał nad księgą szept wątlejącej wyrozumiałości: "Gdzie kropka? Do k... nędzy, gdzie kropka?!".

Nie dla hecy mówię o stopie, a nie dłoni. Dłoń była zajęta. Wódz mego snu najpierw lizał, po czym stronice przewracał i frazy bladego Marcelego masował wskazującym palcem stopy prawej, gdyż prawa dłoń rożnem była zajęta. Tak, tu słowa: "...pościel mi, proszę, szybko duże łóżko i zaraz sama się połóż..." - a obok dziczyzna skwiercząca nad ogniami kominka... No proszę, mamy odpowiedź na pytanie zupełnie miałkie. Mianowicie: dlaczego usnąłem?

Przecież byłem na inauguracji nowego krakowskiego sezonu teatralnego! Zasiadłem na widowni ustawionej na scenie! Opowieść kontemplowałem w cieniu tuzów takich, że aż strach wymieniać! Przecież nie byle gdzie, bo w Teatrze im. Juliusza Słowackiego zasiadłem i punkt 19.00 chłonąć zacząłem "Nocny azyl", dzieło, co je na kanwie "Na dnie" Maksyma Gorkiego z polskimi, niemieckimi i słoweńskimi aktorami reżyser Reinhard Hinzpeter popełnił - skąd więc drzemka? Otóż - od dziecka mam słabość do skwierczącej dziczyzny. Jeśli kto woli - od małego usypiam na zwarciach z nicością.

Pytanie o powód snu miałkie, odpowiedź - oczywista. Szkoda słów. Tu trzeba inaczej problem postawić, trzeba zapytać: czemu usnąłem tak późno? Dzieło rozpoczęło się punkt 19.00, a ja dopiero po trzech bitych minutach byłem pa pa. Dlaczego walczyłem tak długo?

Otóż - Tomasz Międzik jest przyczyną mej dzielności. Polski ten aktor od pierwszej sekundy tak malowniczo grał spanie, że mój Morfeusz wymiękał bite 180 sekund. Owszem, inni też "komara cięli" równo, w pozycjach wszelkich - niemiecka aktorka Michaela Conrad spała na siedząco, w związku z czym nasza Barbara Kurzaj uniosła się talentem i spała, wyobraźcie sobie, chodząc jak rewolwerowcy w westernie "Płonące siodła" - ale tylko pana Tomka nie było aż tak znacząco. Wieszcz miał rację: Śpiochów było bez liku, lecz żaden nie śmiał kimać przy Międziku. Otóż, leżał sobie Międzik w barłogu, a kapota na barkach jego marszczyła się w dwutaktową zagwozdkę wieczoru: Co ja tu robię? I gdzie, do k... nędzy jest kropka?

Niestety, nie dość, że kropki nie było aż do 22.15, to na dokładkę nie Proust pokalał przedstawienie oddechem swym. Mówię o bełkocie międzynarodowym. Oto artyści trzech krajów, w trzech dokumentnie obcych sobie narzeczach, cosik sobie a muzom pod nosami swymi pytlują trzy godziny z hakiem. Ga... ga... ga...

Niby jakaś bezdomność, niby jakaś, proszę ja was, humanitarna troska o los "bitych i poniżonych", niby jakaś na scenie noclegownia dla życiowych wiórów, niby tragiczne spowiedzi z losów sfiksowanych, niby tęsknoty, marzenia i fobie, niby pokaz łez ronionych na kanwie bezlitosnych wyroków boskich, słowem - taka mała sceniczna agitka, pod egidą Unii Europejskiej. Niby tak. A w istocie - niby nóżki. Niby teatr, w którym w imię jak najbardziej słusznej idei "Kochajmy się!", Michaela Conrad mówi do Marcina Kuźmińskiego po niemiecku, więc Kuźmiński gada do niej po polsku, w tle zaś biedna Vesna Lubej kaszle po słoweńsku - w związku z czym ja ląduję w litych Chinach.

Żebyśmy się dobrze pojęli: przyczyna mego snu leży nie w tym, że artyści gadali w trzech językach. Sedno snu w tym, że każdy z nich kiepsko pojmował samego siebie. Skąd to wiem? Widziałem ich oczy. Przerażone szkła. Przerażone i matowe. Gały ebonitowych istnień, przerażone kompletnie dla istnień niepojętymi frazami. Co w takich razach - gdy znikąd pomocy, a do ostatniej kropki sakramencko daleko - czyni aktor? Rzuca się w objęcia naturalizmu. Aktorom wciąż się zdaje, że da się własną pustkę sążnistym krzesanym zasłonić. Ufają, że jak trzeba zagrać bezdomnego w noclegowni, to nie zawadzi w co drugim zdaniu smarknąć barwnie, w co trzecim bydlęco zaryczeć, a w co czwartym - dzielnie grzmotnąć betami o glebę.

Aż chce się litościwie westchnąć: takie to stare, a takie głupie. Chce mi się, więc wzdycham. I w gwizdek puszczam parę starej prawdy: gdy szczerym smarkaniem zasłaniacie nędzę w piersiach - ja się do wyra walę w trzeciej minucie. I uwierzcie - byłem ostatni...

Tak, gdy o 19.03 dostrzegłem w mej głowie Leppera tropiącego kropki Prousta - inni widzowie już dawno byli pa pa. Ciekawość: co śnili? Oniryczne baśnie nieszczęśników, co na teatrze nicości padli jak muchy - to by dopiero wstrząsająca księga była. To by dopiero było prawdziwe "Na dnie"!

Zostawiam księgę. Za to wytłumaczę się. Po antrakcie widownia była pusta jak głowa reżysera od początku. Owszem. Dlaczego więc kretyna z siebie uczyniłem i na akt drugi wróciłem? Chciałem sprawdzić dziczyznę i zobaczyć, który tom czyta wódz. A jakim cudem obejrzałem "Nocny azyl", skoro widziałem sen? Od dziecka nad tym boleję, ale niestety - mam podzielność uwagi akurat wtedy, kiedy nie trzeba. Muszę z tym jakoś żyć. A jeśli o dziczyznę idzie - na rożnie mego snu skwierczał zając. Wódz otwierał tom drugi. Ga... ga... "W cieniu rozkwitających dziewcząt". Spiekł małego raka. Ga... ga... Międzik leżał. Zając dochodził. Żona wodza nakładała buraki.

Zdjęcie z próby przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji