Artykuły

BAS stulecia

Żegnamy Bernarda Ładysza. Śpiewak, obdarzony jednym z najpiękniejszych głosów operowych XX w., aktor filmowy, artysta estradowy zmarł 25 lipca 2020 r., dzień po swoich 98. urodzinach. Podczas wojny walczył w 6 Brygadzie Wileńskiej AK, po aresztowaniu przez NKWD dwa lata spędził na zsyłce w Kałudze - pisze Adam Ciesielski w tygodniku Sieci.


Wilno, gdzie urodził się 24 lipca 1922 r., ukształtowało jego pogodny kresowy charakter. Moralne podstawy dała zaś rodzina. Także ona wydaje się odpowiadać za uzdolnienia wokalne. „Ojciec, matka, dwóch starszych braci i ja, plus wuj i dwie ciotki śpiewaliśmy w chórze Hasło prowadzonym przez prof. Jana Żebrowskiego w kościele ojców Bernardynów" - wspominał po latach Ładysz. To był ceniony zespół, na ogólnopolskim konkursie w Warszawie w latach 30. znalazł się zaraz za renomowanym stołecznym Towarzystwem Śpiewaczym „Harfa".


Muzyka była od święta, w dni powszednie przyszły as operowy uczył się w gimnazjum mechanicznym, potem na tajnych kompletach, a poza szkołą pracował w piekarni. Skrzętną egzystencję niezasobnej familii rzemieślniczej (ojciec był szewcem - kamasznikiem) przerwała wojna. Podczas okupacji 17-letni Bernard wstąpił do AK i przyjął pseudonim Janosik. W 1944 r. brał udział w operacji „Ostra Brama". Po zdradzieckiej akcji Sowietów znalazł się wśród kilku tysięcy akowców rozbrojonych przez NKWD i, po odmowie złożenia radzieckiej przysięgi wojskowej, siłą wcielonych do 361 pułku zapasowego Armii Czerwonej w Kałudze. Polacy pracowali przy wyrębie lasów. Warunki były surowe, wyżywienie - skandaliczne. Dwa spędzone tam lata wystarczyły, by Ładysz stracił zęby. Mimo że przez jakiś czas pracował jako kucharz. Wtedy spotkał go w obozie inny wileński akowiec, późniejszy słynny dyrygent i kompozytor Henryk Czyż. Szukał głosu basowego do zespołu estradowego, tworzonego przez siebie w drugim roku uwięzienia, gdy poluzowano restrykcje, bo zaczęła się rysować perspektywa powrotu do kraju.


„- Ty tu kucharz? - zapytałem tęgiego draba przy kotle..." - relacjonował Czyż w swej książce „Pamiętam jak dziś" (wyd. Tryton Warszawa, 1991). „Mówią - ciągnąłem, że masz głos i ładnie śpiewasz. Zostaw gary. Jeśli jest tak, jak mówią, to załatwię ci przeniesienie do naszego batalionu i będziesz u mnie za artystę. No, pokaż, co umiesz! Zaśpiewaj! Patrzył na mnie spode łba. - A ty się odp...! Powiedział krótko i odwrócił się tyłem". Po dalszej wymianie podobnych obozowych uprzejmości kucharz, szczękając garnkami i pokrywkami, zaśpiewał jednak „Ave Maria" Schuberta. „- O,cholera!? - mruknąłem, gdy skończył. - Co, cholera? - zapytał rzeczowo. - Ale ty masz oddech! I kopyto! - Jak, kopyto?... - Kawał głosu. Niesamowity! - A, kawałeczek... śmiał się. - Biorę! - powiedziałem. - Co bierzesz? - Ciebie do zespołu. - Wiesz ty, co ty możesz sobie wziąć? Ty możesz sobie... - podszedł do mnie blisko. - Mnie tu kuchnia ważna! Ot, co! Pomachał mi chochlą przed nosem. - A śpiewać... czasem mogę. [...]. Gościnnie. Ręka? -Ręka. [...] Tak poznałem Bernarda Ładysza. I śpiewał nam wspaniale. Różne zapamiętane arie i piosenki".


Drogi znajomych z obozu miały się przeciąć jeszcze wielokrotnie. Do Polski wrócili w 1946 r. Ich rodziny opuściły Wilno wcześniej, miasto stało się stolicą radzieckiej już Litwy. Ojciec Bernarda zmarł na dworcu w Toruniu, gdy tylko wysiadł z pociągu repatriacyjnego. Jego mały przesiedleńczy dobytek rozkradziono, gdy żona poszła załatwiać sprawę pochówku. Wdowa z synem znalazła się w Warszawie.


„Przyjechaliśmy do miasta gruzów i ono nas przygarnęło. Stało się moją drugą - obok Wilna - miłością" - wspominał Ładysz. 24-latek próbował uzupełnić opóźnioną przez wojnę i obóz edukację, ale na zajęcia w szkole muzycznej miał czas dopiero po pracy zarobkowej dla utrzymania siebie i matki. Szczęściem trafił do Zespołu Pieśni i Tańca Wojska Polskiego, gdzie z członka chóru szybko stał się solistą.


- Miał nie tylko fantastyczny bas-bary-ton i zdolności aktorskie, ale też niesamowitą pamięć muzyczną, pozwalającą błyskawicznie opanować role i długo ich nie zapominać - relacjonuje mi Bohdan Kezik - kolega Bernarda z sekcji basów w zespole WP, potem kompozytor, band lider i producent, także filmowiec, autor m.in. dostępnego w sieci dokumentu o Ładyszu „Siedząc na ganku".


W 1950 r. śpiewak dostał angaż do Opery Warszawskiej. Debiutował w partii księcia Gremina w „Eugeniuszu Onieginie"Czajkowskiego. Była to nieduża rola w nagłym zastępstwie, ale interpretacja kilkuminutowej arii uświadomiła wszystkim, że oto pojawił się ktoś wyjątkowy. Na miarę legendarnego Adama Didura. Jako solista stołecznej sceny stworzył dużo wielkich kreacji - od pamiętnego Skołuby w „Strasznym dworze" Moniuszki, poprzez Filipa II Wielkiego Inkwizytora w „Don Carlosie" Verdiego, do Borysa Godunowa Musorgskiego, podziwianego nie tylko w Warszawie, lecz także w Teatrze Bolszoj wMoskwie. Objechał kulę ziemską. Był jednym ze znaczących wykonawców polskiej muzyki współczesnej, m.in. śpiewał w prapremierach „Pasji wg św. Łukasza", „Jutrzni" i „Diabłach z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego.


Parnas światowej muzyki zdawał się dlań na wyciągnięcie ręki, gdy w 1956 r. bezapelacyjnie wygrał silnie obsadzony międzynarodowy konkurs wokalny w Vercelli. Z miejsca zapragnęła go mieć La Scala, przed sezonem w Mediolanie proponując wyjazd z zespołem na tournee po RFN i do Palermo. Ten plan zrealizował Polak tylko w części, nie podejmując na dobre tak obiecującej współpracy z La Scalą.


Podobnie nie wykorzystał szansy, jaką dało mu w 1959 r. zaproszenie do Londynu na nagranie dla Columbii „Łucji z Lammermooru" Donizettiego z będącą u szczytu sławy Marią Callas w roli tytułowej, z plejadą innych gwiazd i orkiestrą pod batutą słynnego Tullio Serafina. Ta płyta jest białym krukiem do dziś, a Ładysz nagrał też dla Columbii - jako pierwszy Polak - własną płytę z ariami Verdiego i kompozytorów rosyjskich.


W obu przypadkach zastanawiający był brak ciągu dalszego, czyli regularnej współpracy z czołowymi scenami i koncernami płytowymi. Artysta tłumaczył to potem rozmaicie. A to niechęcią dyrekcji Opery Warszawskiej do jego zagranicznych inicjatyw, a to donosami zawistnych kolegów lub intrygami urzędników. To możliwe, ale zdaje się, że i sam śpiewak - po trudnych przeżyciach wojennej młodości - nie był psychicznie gotowy na radykalną zmianę trybu życia. Zostawić spokojny etat i sukcesy w Teatrze Wielkim, rozstać się z ukochaną matką (własnej rodziny wtedy jeszcze nie założył) i urokami życia towarzyskiego w Warszawie, na rzecz bezustannego pilnowania się, szlifowania formy, życia na międzynarodowych salonach? To było trudne do pogodzenia z jego bujną kresową naturą.


Jeszcze jeden motyw. W końcówce wspomnianego filmu „Siedząc na ganku" Ładysz konstatuje, że brak mu było dobrego menedżera czy impresaria, który by go zmotywował do międzynarodowych ambicji. Racja! Więcej szczęścia mieli tu młodsi od Ładysza Teresa Żylis-Gara i Wiesław Ochman, którzy zdołali zabłysnąć nie tylko w Europie, lecz i w USA, torując drogę obecnym naszym gwiazdom Metropolitan Opera z Aleksandrą Kurzak, Piotrem Beczała, Tomaszem Koniecznym czy Mariuszem Kwietniem na czele.


Bernard Ładysz, nie kwapiąc się do światowego wyścigu po sukces, często śpiewał w Polsce. Jeszcze kilka lat temu pojawiał się na estradach. Ostatnio zdrowie nie pozwalało nestorowi polskiej wokalistyki na występy. Dożył pięknego wieku. Zostawił nam swoje nagrania. 


Bernard Ładysz zostanie pochowany 5 sierpnia 2020 r. w alei zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach. Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się o godz. 10 w Katedrze Polowej Wojska Polskiego.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji