Artykuły

W cieniu partyzanckiego lasu

Przed czterema laty, gdy telewi­zyjny serial "Polskie drogi" był jeszcze w powijakach, na ekrany naszych kin wszedł film "Opadły li­ście z drzew". Autorem scenariusza, napisanego według własnego opo­wiadania, był Tadeusz Różewicz - wielokrotnie nagradzany i niezmien­nie ceniony poeta, dramatopisarz, prozaik i eseista. Dodajmy: daleki od schematyzmu, awangardowy. W re­cenzji, opublikowanej wówczas na łamach naszego pisma, bardzo przychylnie oceniliśmy ekranową adaptację jego opowiadania "Opadły li­ście z drzew". Skojarzenie tego tytu­łu z gorąco dyskutowanym serialem "Polskie drogi" nie wymaga filozofi­cznych spekulacji. Obydwa utwory ukazywały obraz wojennej rzeczywi­stości w okupowanym kraju, nie ty­le w wymiarach heroicznie zwycię­skiego patosu, co w zwierciadle wy­czerpującej i także niebezpiecznej codziennej patriotycznej walki o bio­logiczne przetrwanie polskiego spo­łeczeństwa.

Film "Opadły liście z drzew" opo­wiadał w swym głównym wątku, o okupacyjnym dojrzewaniu i drodze młodego chłopca do oddziału party­zanckiego. Ukazywał trudną i pełną wyrzeczeń, codzienną leśną rzeczy­wistość. Bez retuszu i upiększeń, o których tylko w piosence można usłyszeć: ..."nie płacz dziewczyno ma, bo w partyzantce nie jest źle". A było ciężko, bardzo ciężko. Chłod­no i głodno, z wszami w brudnej bie­liźnie, ze zgangrenowanymi ranami, ale z nieugiętą nadzieją wyrażaną w odważnej i świadomej celu walce z wrogiem.

W leśnych bojach i partyzanckich akcjach uczestniczyła wielotysięczna armia patriotów z różnych środo­wisk społecznych. W jej szeregach dobrowolnie, choć nieraz zmuszeni osobistą sytuacją (np. poszukiwani przez Gestapo lub chroniący się przed wywiezieniem na roboty przy­musowe), znaleźli się ludzie szcze­gólnie aktywni. I jeśli pominąć spo­radyczne i bardzo rzadkie przypadki - o wysokich walorach moralnych. Gdyby było inaczej, ruch partyzancki w walczącym kraju nie mógłby się poszczycić tak bardzo liczącymi się sukcesami i pełną poświęcenia kartą wyzwoleńczej walki.

Tadeusz Różewicz - rocznik ko­lumbowy (1921) - wie o tym bardzo dobrze. Walczył przecież w oddzia­łach partyzanckich. Pamięta swoich towarzyszy broni: poległych w walce i żyjących. Czy mógłby zaprzeczyć wprost, że byli to ludzie o czystym sumieniu? Intelektualista jego for­matu wie również, jaką siłę syntezy i percepcji ma wystawiona publicz­nie sztuka teatralna. Tym bardziej więc dziwi treść jego dramatu "Do piachu...", wystawionego w reżyserii Tadeusza Łomnickiego na deskach stołecznego Teatru na Woli. Pół bie­dy, jeżeli oglądają ją widzowie pa­miętający realia czasu wojny. Ci skrzywią się z litościwym niesma­kiem, skomentują spektakl kilkoma gorzkimi słowami. Gorzej, gdy sztu­kę, firmowaną tak liczącymi się w naszej kulturze nazwiskami autora i reżysera, kontemplują młodzi wie­kiem widzowie. W dodatku sprawna reżyseria, przekonująca gra aktorów i scenografia, wreszcie treść drama­tu - bo strach użyć słowa idea - uwierzytelniają jej odbiór sprawnością artystycznego warsztatu.

Jaka prawda czasu wojny przeka­zywana jest po latach w sztuce "Do piachu..."? W okupowanym kra­ju, gdzieś w rejonie Częstochowy, działa oddział partyzancki AK. Dzia­ła - to zresztą za wielkie słowo. Ra­czej przebywa lub wegetuje.Oddział - to też za duże słowo. Akcja sztuki, której portret zbiorowy bohaterów tworzą ludzie proweniencji plebejskiej, podsuwa widzom inne określenie - wataha.

Czym bowiem z grubsza zajmują się obecni na scenie partyzanci? Głównie piciem wódki, opowiadania­mi o zadartych babskich kieckach i oczekiwaniem, aż kucharz oprawi świnię i zrobi z niej wyroby. Autor sztuki prezentuje ich również z innej strony, oznajmiając ustami jednego z bohaterów, że w jakiejś akcji dwu­dziestu partyzantów nie mogło sobie dać rady z trzema niemieckimi żan­darmami. Za to trzech ludzi z oddziału, przy okazji rabunkowej wyprawy na księżą plebanię, poradziło sobie łatwo z tamtejszą gosposią, o czym mówi się z zazdrością na le­śnym biwaku. I właśnie ten babski tyłek stanowi główny motyw dra­maturgii "Do piachu...".

Dwóch z trójki zdezerterowało z oddziału. Trzeci - główny bohater sztuki, półdebilowaty Waluś - po­wrócił. Nawet, gdy za gwałt, zwykłą "bandziorkę", każdy normalny czło­wiek mógł się spodziewać, że z roz­kazu dowództwa zostanie rozstrze­lany i pójdzie do tytułowego piachu, widzom nie dostarczono dowodów jego winy. Ale zanim na jego ciało spadnie pierwsza łopata piachu, nie rozumiejący swej sytuacji, głupko­waty partyzant Waluś wleczony jest po scenie na powrozie, wpełza na czworakach jak pies do przeznaczo­nego na areszt niziutkiego szałasu. Rzecz oczywista, jest obiektem ru­basznych, zabarwionych litością żar­tów kolegów.

Na scenie przewija się jeszcze kil­ka "żywych obrazów", w zasadzie z losem Walusia nie mających wiele wspólnego. Są to sekwencje zaledwie zamarkowane, tworzące w istocie uboczne tło. Oto w dworku obszar­nika zbierają się ci, którzy są du­chowymi przywódcami oddziału i te­renowej konspiracji. Trochę się tam mówi o zachowaniu dystansu między szarżą a szeregowym pospólstwem, pojawia się w czyściutkim mundurze oficer NSZ, a hoża córka gospodarzy adoruje walecznych gości. Ach, żeby nie zapomnieć... To spotkanie odbi­ja się gromkim echem w leśnej ba­zie partyzantów. Gdy zamelduje się

w niej na służbę paniczyk z NSZ, za­żąda on, aby realistycznie rozumują­cy komendant oddziału rozkazał zbu­dować drugą latrynę. Bo jakże to - szarża i hołota na jednym drągu? To zarzewie ewentualnego konfliktu autor sztuki doprowadza do hap­py-endu, słusznie oszczędzając wi­dzom tak emocjonujących wrażeń.

Dwugodzinny spektakl pławi się z przedziwną lubością w ordynarnych przekleństwach i określeniach . Oczywiście, tam gdzie są wszy i eksponowane śmierdzące nogi Walusia, re­alistycznie nastawiony widz nie oczekuje od prostych leśnych chłop­ców języka salonowego. Zapewne jednak nie tak niesmacznie i natręt­nie serwowanego słownictwa, jak to zaproponowano w wystawionej sztu­ce.

Fajnie było w tej partyzantce, je­żeli oprzeć się na realiach spektaklu. Jedli, pili i... Było kiedy poleżeć na barłogach, opowiadać pieprzne dy­kteryjki, a i ksiądz mszę odprawiał. A głupi Waluś, gdyby prysnął jak tamtych dwóch, nie poszedłby do piachu, może nie za swoje winy...

Tego typu refleksje mogą zagościć w umysłach młodych wiekiem wi­dzów dramatu partyzanckiego wy­stawionego w Teatrze na Woli. Jego autor wyraźnie przeholował, choć nie potrzebna mu żadna szokująca reklama i bulwersujący rozgłos. Dla­czego więc zdeformował proporcje realiów czasów partyzanckiej walki? Trudno go posądzić o celową drwinę czy bezzasadną przekorę. Nawet jeśli kiedyś, na partyzanckich ścieżkach, spotkał takiego Walusia, nawet jeśli zetknął się z przypadkiem rabunku czy gwałtu, czy jest rzeczą sprawied­liwą nadać im sceniczny kształt uogólnienia, z całym sztafażem ce­chującym tak ukazaną leśną zgraję opojów i obiboków? A jest to dra­mat napisany i grany w konwencji poważnej i jeśli uwzględnić realne szanse uogólnień - dla części wi­dzów być może dokumentalny, z ja­kim jednak społecznie pożytecznym skutkiem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji