Pozory tragedii...
RÓŻEWICZOWSKIE "Do piachu" powstawało z wolna, między 1955 r. a 1972 r., jak głosi zapis pod tekstem, a nawet dłużej, bo pomysł wykorzystanej tu historii zanotowany został już w 1948 r. Nieprędko wyszła też sztuka poza maszynopis: dopiero obecnie ukazała się - niemal równocześnie - w druku na scenie.
Nie jest to utwór, który przyjmuje się nijako. Punktów drażliwych jest tu bowiem co niemiara, ich drażliwość jest zaś tej rangi, że w zasadzie dwie są tylko drogi. Uznać je za prowokację konsekwentną, odkrywczą, odważną i wówczas sztukę zaaprobować z entuzjazmem (nie bez możliwości pewnego wybrzydzania rzecz jasna). Lub odwrotnie, ową odkrywczość i odwagę potraktować jako połowiczną, w znacznym stopniu pozorną - i zakwestionować tym samym skuteczność i sens utworu (nie odbierając mu pewnych wartości, oczywiście).
Zamysł zasadniczy sztuki jest jasny: pokazać partyzantkę odartą z legendy, leśny chłopski oddział AK w 1944 r., ukazany nie w walce i męczeństwie, lecz w beznadziejnym bytowaniu oczekiwaniu, swoistej stagnacji. Oddział złożony z ludzi prostych, którzy nazwisko Churchill wymawiają tak, jak zostało napisane, namiastki rozmów o polityce toczą w latrynie, śmierdzą im nogi, smarkają na ziemię a poza tym "patrzą jakoś przeżyć, zjeść, popić jak trzeba i pogadać o babach". Językiem dosadnym, gęsto przeklinając, wyrażając rzeczy wyłącznie z gruba, bez wyrafinowania i elegancji. I wpleciona w to historia Walusia, młodego prostaka, któremu nie widziana nigdy Częstochowa jawi się Paryżem, który prymitywnie ciekaw jest świata, choć przeczytał jedną ledwie książkę - a i to tytułu jej nie pamięta, i który na koniec namówiony przez sprytniejszych kolegów "na bandziorkę", nie uratuje jak tamci skóry, i skazany wyrokiem wojskowego sądu pójdzie "do piachu".
Jest w tej sztuce liryzm i szokująca zrazu wulgarność, ironia i krew. Jest polski las i cisza cmentarna. (...) Są ludzie unurzani nieraz po uszy w plugawej prozie swego życia. Są tacy, którzy współczują. Tacy, którzy się pysznią. Jeszcze inni - którzy zabijają (...) Głównym tematem jest tu jednak dola człowiecza i prawo wojny, które ją przerasta. Prawo wojny, które sprowadza nieuniknione, tragiczne rozwiązanie - sumuje całość reżyser warszawskiej prapremiery w Teatrze na Woli - Tadeusz Łomnicki, dodając: nie znam w naszej powojennej dramaturgii utworu równie przejmującego.
Ocena walorów dzieła literackiego, szczególnie zaś jego siły emocjonalnej, jest oczywiście sprawą, indywidualnego gustu i odczuć. W czasie kiedy autorzy czują się zwyczajowo już niedopieszczani przez ludzi teatru, panegiryczny ton wypowiedzi inscenizatora o sztuce, którą bierze do realizacji, jest zjawiskiem godnym pochwały. Ponieważ jednak "Do piachu" budzić może - jak pisałam - uczucia dość krańcowe, wolno też wobec owego entuzjazmu zgłosić veto. Wydaje się bowiem, iż wszystko o czym pisze Tadeusz Łomnicki jest w utworze zawarte bardziej potencjalnie niż realnie.
Zacząć wypada od sprawy podstawowej. "Do piachu" nie jest dziełem ani debiutanta, ani amatora, lecz pisarza, którego pozycja dawno została już potwierdzona, nie mówiąc o literackim doświadczeniu. Jest dziełem napisanym manierą mogącą razić, lecz stosowaną świadomie i z reguły dobrze służącą intencji ukazania codzienności - z pozoru przynajmniej - mało chwalebnej, ba! odstręczającej, lecz mającej swe "drugie dno", Poszczególne odsłony tworzą całości spójne i lapidarne, nie licząc prologu - o czym za chwilę. Realistyczne migawki z bytowania Walusia, Walusio-podobnych, oraz paru mądrzejszych odeń współtowarzyszy. Oraz jeden epizod "inteligencko-oficerski" między komendantem oddziału i pełnym frazeologii młodym porucznikiem NSZ, epizod wnoszący do całości posmak "głębszej satyry". Zręczne to, zgrabnie porcjowane. Tyle tylko, że całość nie wydaje się niczym więcej jak sumą tych obrazków, z ich "zbitki" nie wynika nic więcej niż z poszczególnych elementów. Co gorsza sztuka wydaje się popękana, rozpada się na kilka wątków czy raczej - ich sygnałów; każdy z nich mógłby dostarczyć materiału na świetne opowiadanie - nie bez powodu zresztą; właśnie z tej formy wyrósł ów dramat. W sztuce żaden z motywów nie jest wykorzystany do końca, to co miało być tłem, pretekstem, zasłaniać poczyna lub wręcz zastępuje to co ważne. I nagle duch prymitywizmu jaki przeziera z większości bohaterów udziela się samemu dziełu.
Intencja pokazania partyzantki z perspektywy, jaką przyjmuje Różewicz, może być tyleż płodna, co bezpłodna. Wybór określonej drogi pociąga za sobą przy tym dodatkowe konsekwencje. Trudno na przykład - co przyznać muszą nawet wojujący przeciwnicy tzw. "brzydkich wyrazów" w teatrze - pisać tego typu sztukę językiem salonowym, a niezbyt wytworną latrynę zastąpić biblioteczką arcydzieł poezji. Ale w "sztuce" to co winno być perspektywą, tłem staje się bohaterem. Lub inaczej, znikają gdzieś ludzie, ich osobowości (choćby niezłożone), rozterki, a na placu boju (dosłownie) pozostają przekleństwa, ordynarne dowcipy. To wszystko, co świadczyć ma - mówiąc umownie - o tzw. "kolorycie lokalnym", zmierzać poczyna bardzo wyraźnie ku obscenom. Odkrywczość spojrzenia, cała odwaga, jakiej wymagało bez wątpienia takie potraktowanie sprawy, jakie Różewicz podjął, zdają się jakby nie wykorzystane, przestają bowiem służyć celowi nadrzędnemu Przynajmniej jeśli założyć, że ukazując bohaterów głównie przy załatwianiu różnorakich fizjologicznych potrzeb, lub rozmowach na ich temat - nie szło mu o to, by pokazać, że człowiek - nawet w sytuacjach, które lubi się heroizować - im ulega. Na ten temat nie warto bowiem pisać sztuki.
Jest jeszcze oczywiście sprawa Walusia. Owego Walusia sam autor porównuje przewrotnie - jako ironiczną aluzję - z bohaterem poematu Rilkego "Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilkego". Przywołanie, nasuwające całą moc refleksji. Subtelny kornet na pięknym rumaku, ginący poetycko w boju po pełnej upojeń miłosnej nocy i przywiązany do psiej budy "głupi śmierdzący ciemny parobek", który za rabunek i gwałt (prawdopodobnie nie popełniony) na starej księżowskiej gospodyni, zginie nieświadom nawet za co, bo jego pojęcie dobra i zła bardzo jest specjalne.
Ale sprawa Krzysztofa Rilke, estetycznie wystylizowana - jest rzeczywiście istotą poematu: nic doń dodać, nic ująć, choć poemat powstał w ciągu jednej nocy. Zaś w pisanym przez lat siedemnaście "Do piachu" kwestia Walusia-prostaczka rysuje się właściwie niemrawo i zaczyna naprawdę dramatycznie znaczyć dopiero w dwu ostatnich odsłonach: w epizodzie poprzedzającym bezpośrednio śmierć i w scenie śmierci. Może to zresztą nie tak mało, ale zdaje się że i pod tym względem zmarnowano jakąś szansę, znów pozostawiając sprawę w zalążku.
Rzecz znamienna, że wszystkie obiekcje, jakie budzi utwór w lekturze, potęgują się jeszcze w teatrze. A przecież Tadeusz Łomnicki oraz scenograf Wojciech Zembrzuski starali się zachować maksymalną wierność autorowi, i na dobrą sprawę - jedynym zarzutem, jaki można przedstawieniu postawić, jest nie najlepsze aktorstwo. Poza Sfinksem Fryźlewicza i Komendantem Duriasza nie ma tu w ogóle zarysowanych ról. W sztuce też są enigmatyczne, ale przecie rzeczą teatru byłoby nadanie im bodaj pozorów życia; tu zaś nijakość jeszcze się potęguje (by wspomnieć bodaj postaci w sztuce jakoś scharakteryzowane a tu anonimowe - Marka, Burego, Brody).
Sam Waluś - Andrzeja Golejewskiego jest wprawdzie przekonująco tępym i zarazem wzruszająco naiwnym wiejskim chłopakiem, ale od początku do końca niezmiennym, bez cienia tragizmu.
Wszystkie inne słabości tego starannie przygotowanego spektaklu przypisać należy utworowi, dlatego o nim głównie była tu mowa. Także zawieszony w całkowitej próżni obraz początkowy: dyskusja w położonym obok stanowiska partyzantów dworku, obraz, który interpretować można na wiele sposobów - jako punkt wyjścia do dramatu politycznego, sztuki rodzajowo-rozrachunkowej, groteski etc, wszystko jedno zresztą do czego, bo rzecz i tak nie ma dalszych konsekwencji, ani w sztuce ani w spektaklu. O to, iż reżyser nie bardzo wie, co z owym obrazem-prologiem zrobić, trudno mieć doń w tej sytuacji pretensje, tym bardziej że z pozostałymi scenami daje sobie radę (rzecz jasna na miarę tekstu), słusznie chyba kładąc nacisk na rodzajowość.
W sumie to co wynosi się z realizacji tego utworu - w sensie pozytywnym, to w sferze emocji - zwykła ludzka litość, jaką budzi śmierć Walusia (trudno bez litości patrzeć na śmierć gwałtowną nawet zasłużoną, cóż dopiero gdy wina jest problematyczna). W sferze poznawczej - właściwie nic, lub raczej pewne uczucie zażenowania, wynikające z różnych zresztą względów.
Poza tymi, o których była już mowa, dochodzi jeszcze parę, zaś jeden z nich wydaje się szczególnie istotny. Pisze mianowicie Różewicz o swym Walusiu w "Sobowtórze", iż w pierwotnym zamyśle wybór takiego właśnie bohatera był wyborem śmierdziela (...), ludzkiej kreatury godnej pogardy. A potem tyle lat musiało minąć, żebym zrozumiał że pisarz-poeta nie ma prawa do pogardy, że ma prawo tylko do miłości od chwili kiedy Bóg opuścił istotę ludzką. Bardzo to szlachetne, tylko że sztuka tego nie potwierdza, odwrotnie. Być może czas, jaki upłynął już nie tylko od momentu, gdy Różewicz rozpoczął swój utwór, ale od wojny - sprawę tę paradoksalnie wyostrza. Właściwie wszystko, co w utworze tym najwartościowsze, zawarł Różewicz przed laty w doskonałych wierszach z tomu "Niepokój" Wzywał tam - a było to wezwanie całego jego pokolenia -
Człowieka tak się zabija jak
zwierzę (...)
Pojęcia są tylko wyrazami:
cnota i występek "
prawda i kłamstwo
piękno i brzydota...
Szukam nauczyciela i mistrza
niech przywróci mi wzrok słuch
i mowę.
Ale wtedy zawierała się w tym tragedia. Dziś jest w tym coś z epatowania, powierzchowności, nieszczerości. Przynajmniej w "Do piachu".