Artykuły

Na rubieżach imperium. Rozmowa z Daną Łukasińską

- Były też historie mniej wzruszające: wprowadziliśmy do pociągu postać Żyda, który miał uosabiać tragiczny, nawiasem mówiąc, los Żydów podczas pierwszej wojny światowej. Grający go aktor chodził od wagonu do wagonu i prosił o wsparcie, by się wykupić Kozakom od śmierci, ale chociaż pasażerowie dostali ruble na łapówki (dołączane do biletów), niektórzy wprost mu odmawiali: "tobie Żydu nie dam!". A kiedy strzelił do niego oficer kozacki, z tłumu odezwał się głos "Brawo Białystok, tak trzymać!" - Justynie Jaworskiej opowiada Dana Łukasińska.

Justyna Jaworska: Czy prolog do "Bieżeńców. Śledztwa" celowo przypomina początek "Gwiezdnych Wojen"?

Dana Łukasińska: (śmiech) Owszem, ale więcej analogii z sagą Lucasa nie ma, chyba że bardzo ogólne: rys szaleństwa, walka dobra ze złem...

I poczucie pewnej obcości. Bieżeńcy to co prawda nie kosmici, ale w szkole o nich nie uczą.

Też się o nich nie uczyłam, niewiele osób rozpoznaje to słowo i kojarzy z uchodźstwem. Przez kilka lat byłam związana z teatrem w Białymstoku, gdzie staraliśmy się szukać tematów lokalnych i globalnych zarazem, a to jest akurat historia i lokalna, i globalna. W zeszłym roku wypadła setna rocznica bieżeństwa, czyli wygnania wielkich mas ludzkich na Wschód w czasie pierwszej wojny światowej, więc zaproponowałam poświęcony temu wydarzeniu projekt w dwóch odsłonach. Pierwszą z nich był spektakl plenerowy, noszący znamiona rekonstrukcji, który dział się w pociągu jadącym z Sokół do Łap. Sceny rozgrywały się na stacjach i w wagonach, wymieszaliśmy publiczność z aktorami i statystami. Kozacy na koniach zaganiali widzów do pociągu, w oddali słychać było wybuchy, bo zbliżał się front niemiecki. Niektórzy aż zanadto wczuli się w swoje role...

To może przypomnijmy najpierw, co się wydarzyło sto lat temu.

W roku tysiąc dziewięćset piętnastym, w drugim roku walk pierwszej wojny światowej, gdy front niemiecki zbliżał się do Warszawy, car postanowił zastosować znaną napoleońską strategię, czyli taktykę spalonej ziemi, aby nie pozostało nic, co mogłoby wzmocnić wroga. Wydał nakaz, by wysiedlić miejscową ludność cywilną w głąb Rosji, a wioski spalić. Palono obejścia, sady, pola przed żniwami, zabijano zwierzęta; można było zabrać ze sobą tylko jedną krowę i to, co dało się załadować na furmankę, niektórzy szli pieszo. Mówi się, że wypędzono w ten sposób od trzech do pięciu milionów ludzi. Głównie mieszkańców wsi i małych miasteczek.

Milionów?

Tak. Wypędzenie objęło ludność z terenów zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego, w tym Polaków pod zaborem rosyjskim. Wypędzeni dostawali od cara pokwitowania wyceniające ich mienie. Na ich podstawie po powrocie z "ewakuacji", albo po wojnie, mieli uzyskać rekompensaty. Tylko że dwa lata później kwity straciły ważność, bo cara z rodziną zamordowano. I kiedy ci ludzie wracali z tułaczki na swoją ziemię, zastawali zgliszcza, chałupę rozpoznawali czasem po spalonym kominie i musieli zaczynać wszystko od nowa. Warto dodać, że taktyka spalonej ziemi nie pomogła rosyjskiemu wojsku. Już wtedy armia niemiecka była bardzo nowoczesna, mobilna, niemieccy żołnierze dysponowali pierwszymi czołgami, samochodami transportowymi i samolotami (bombardowali nimi uciekające wojsko rosyjskie i bieżeńców).

A gdzie bieżeńcy byli wysiedlani?

Gnano ich tysiącami kilometrów, najdalej dotarli chyba na Syberię, ale też na Wschód i Południowy Wschód. Większość chciała zatrzymać się jak najbliżej domu, na Ukrainie i Białorusi, niestety tam mogła zostać jedynie część. Ale największy dramat brał się z tego, że ten eksodus był źle zorganizowany, jeśli można tak powiedzieć o eksodusie. Ludziom nie zostawiano wiele czasu na przygotowania, nieraz Kozacy kazali im pakować dobytek w kilka godzin. Wyruszyli w sierpniu i najpierw cierpieli w upale, bo nie mieli zapasów wody, a potem zrobiło się zbyt zimno, by spać pod gołym niebem. No i okazywało się, że tułaczka potrwa kilka lat, a nie miesięcy. Wyobraźmy sobie wędrujące tłumy ludzi, które zalewają kolejne miejscowości, gdzie nie ma dla nich pracy, wyżywienia ani noclegu. Cierpieli z głodu, zimna i chorób. W dodatku przeważały wśród nich kobiety z dziećmi, bo mężczyzn już wcześniej powołano do wojska lub na bieżąco uzupełniano nimi straty na froncie. No więc bieżenki musiały sobie radzić, zresztą przeważnie ostatecznie znajdywały schronienie i spotykały się z gościnnością. W relacjach wspomnieniowych nie znalazłam wielu opisów wrogości wobec nich, przynajmniej do rewolucji.

Co jeszcze wraca w tych wspomnieniach?

Wielbłądy, arbuzy! Przecież ci ludzie dzięki wygnaniu często pierwszy raz opuścili swoje wioski i zobaczyli albo wielki świat, Moskwę czy Petersburg, albo miejsca egzotyczne, jak Taszkient. To musiał być dla nich szok geograficzny i kulturowy. Ich dzieci uczyły się nowych języków i przede wszystkim szły do szkoły, bo w Rosji był obowiązek szkolny, którego nie było w zaborze rosyjskim. Nic dziwnego, że nie wszyscy chętnie wracali.

Kiedy nastąpił ten powrót?

Było ich kilka, to szło falami. Pierwsza fala ruszyła tuż po rewolucji, druga po ogłoszeniu pokoju i ten moment opisuję w sztuce. W latach dwudziestych i później zmuszano bieżeńców do powrotu z powodu głodu, który nastał za rządów bolszewików. Wszystko to razem trwało aż do trzydziestego siódmego roku. A potem przyszła druga wojna i znowu zaczęły się jak wiadomo migracje, ale to już inna historia.

To wróćmy do tego pociągu z Sokół do Łap.

To był spektakl-instalacja, spektakl-performans. Na przykład w pewnym momencie na trasie spektaklu pociąg ruszył bez uprzedzenia, zostawiając widzów, którzy z niego wysiedli, w konsternacji. W świecie prawdziwych bieżeńców często się zdarzało, że pociąg nagle ruszał: nie było rozkładu jazdy i nikt nie wiedział, kiedy skład się zatrzyma i na jak długo. W ten sposób uchodźcom gubiły się dzieci: wybiegały z wagonów na postoju, a potem nie dawały rady wskoczyć z powrotem i ginęły albo trafiały do sierocińców. Nasi widzowie musieli przejść kilkaset metrów po torach za pociągiem, wyglądało to podobnie jak na fotografiach wygnańców, również tych z ostatnich doniesień medialnych. A kiedy już wsiedli, dostali chleb od księżnej Tatiany (rzeczywiście księżna Tatiana pomagała bieżeńcom, miała do tego specjalny komitet) i dzielili się tym chlebem, niektórzy bardzo wczuwali się w nastrój. Były też historie mniej wzruszające: wprowadziliśmy do pociągu postać Żyda, który miał uosabiać tragiczny, nawiasem mówiąc, los Żydów podczas pierwszej wojny światowej. Grający go aktor chodził od wagonu do wagonu i prosił o wsparcie, by się wykupić Kozakom od śmierci, ale chociaż pasażerowie dostali ruble na łapówki (dołączane do biletów), niektórzy wprost mu odmawiali: "tobie Żydu nie dam!". A kiedy strzelił do niego oficer kozacki, z tłumu odezwał się głos "Brawo Białystok, tak trzymać!".

Ponure...

To jeszcze nie koniec. Zbudowaliśmy symboliczny cmentarz dla uchodźców zmarłych w drodze, gdzie przeważały krzyże prawosławne, bo jakieś siedemdziesiąt procent bieżeńców było tego wyznania, ale dodaliśmy parę katolickich. Drugiego dnia spektaklu pod krzyżami znalazły się kwiaty - ale tylko pod katolickimi. Ten projekt niestety sporo pokazał. Skoro nie umiemy położyć kwiatów pod krzyżem prawosławnym, to jak mamy się solidaryzować z przybyszami z zupełnie innego kręgu kulturowego? Ciągle za dużo mamy trupów w szafie własnej historii. Nieprzepracowane tematy i emocje.

Co z drugą częścią projektu?

Druga część, już teatralna, miała być o powrocie. Po wojnie na tym naszym odzyskanym śmietniku panował chaos i bezprawie, to był naprawdę Dziki Wschód. Dlatego wymyśliłam sobie akcję w roku dziewiętnastym, kiedy na tych ziemiach praktycznie nie było władzy - sprawdzałam nawet, kiedy zaczęły się kształtować początki polskiej policji. Otóż wtedy dopiero wycofywano stąd żandarmerię niemiecką, która opuszczała posterunki bez pośpiechu i kradnąc co się dało, a policji granatowej jeszcze nie zaprowadzono. Powszechnie plądrowano cerkwie, co brało się z niechęci do religii cara i zadawnionej nienawiści do Rosji. Powracających bieżeńców też nie witano z otwartymi ramionami, zbyt dobrze mówili po rosyjsku, nasiąknęli inną kulturą i byli traktowani jak obcy, "ruscy", szpiedzy, czerwoni. Zobaczyłam to wszystko jako moment przesilenia i szaleństwa.

A skąd się wzięła osobliwa polszczyzna "Bieżeńców"? Z Sienkiewicza?

To mieszanka języka używanego współcześnie w Białymstoku, słów, które sama pamiętam z dzieciństwa u dziadków na wsi i z kresowego języka "Trylogii", który Sienkiewicz trochę odtworzył, a trochę wymyślił. Tak mówił Kmicic, przecież Kiejdany były niedaleko.

To dlatego Asystent przypominał mi Sorokę!

Naprawdę? Miałam dużą przyjemność z pisania tym językiem, bo jest plastyczny. Poza tym z naszą historią jest tak, że my ją znamy głównie z awanturniczych przygód Sienkiewiczowskich bohaterów, z powieści pisanych "ku pokrzepieniu serc", więc celowo pobawiłam się tą konwencją.

Ostatecznie do wystawienia tej części projektu w Białymstoku nie doszło, gdzie się więc "Bieżeńcy. Śledztwo" podzieją?

W Legnicy. Jacek Głomb jest bardzo zainteresowany moim tekstem, ponieważ cała zachodnia część Polski to w jakimś sensie "przybieżeńcy". Legnica też została przywieziona pociągami ze Wschodu, co prawda w czasie drugiej wojny światowej, ale nie zmienia to faktu, że los wypędzonych, uchodźców, czyli bieżeńców, jest zawsze taki sam. Czy to się dzieje na początku dwudziestego, czy dwudziestego pierwszego wieku. A potomkowie bieżeńców żyją teraz w całej Polsce i trzeba dać im szansę odkrycia ich własnej historii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji