Artykuły

Ach! Jak pięknie!

Teatr Nowy w Poznaniu obchodzi podwójny jubileusz - dziewięćdziesiąt lat od czasu wystawienia pierwszej premiery (14.09.1923, "Przechodzień" Szczepana Jeleńskiego w reżyserii Kazimierza Grek-Koreckiego) oraz czterdzieści lat od powołania na dyrektorkę teatru Izabelli Cywińskiej, która funkcję tę objęła w 1973 roku, a w 1989 roku, powołana na stanowisko Ministra Kultury i Sztuki w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, przekazała kierowanie Teatrem Nowym Eugeniuszowi Korinowi. Z tak oczywistych względów, w miesiącu kończącym jubileuszowy rok, Izabella Cywińska powróciła na deski Dużej Sceny teatru mieszczącego się przy ulicy Dąbrowskiego 5, aby wspólnie z zespołem zrealizować "Wiśniowy sad" Antona Czechowa.

Reżyserka osadziła dramat rosyjskiego klasyka w iście romantycznej scenerii, stawiając tym samym niełatwe zadanie przed Katarzyną Adamczyk, która zaprojektowała scenografię i kostiumy. Scena pokryta została całkowicie (rzec by można: doszczętnie) bluszczem, wśród którego gdzieniegdzie wyrastały poprzetrącane, stare nagrobki, solidna, żeliwna huśtawka oraz jedna przyprószona kurzem ściana, która sprawnie zamieniała się we wnętrze lub zewnętrze domu. Scenografię dopełniały zwisające z sufitu uschłe, gołe gałęzie oraz pokryty pajęczynami świecznikowy żyrandol. Całość dobrze oddawała klimat tytułowego miejsca: zapuszczonego, popadającego w ruinę, z dużą liczbą "blizn" naniesionych przez czas.

"Wiśniowy sad" Cywińskiej jest mocno "podestetyzowany". Taką zasadą kierowano się przy konstrukcji scenografii, taka zasada towarzyszyła też projektowaniu i wykonaniu kostiumów, bo przecież nawet podomka Leonida Gajewa (Tadeusz Drzewiecki) jest wyraźnie "zrobiona" na starą. Od początku do końca spektakl jest pokazem bardzo dobrej rzemieślniczej pracy całego zespołu, poczynając od wspomnianych tu już reżyserki oraz scenografki i projektantki kostiumów, kończąc na aktorkach i aktorach, którzy w większości dali pokaz bardzo dobrego warsztatu i grali na "najwyższych obrotach".

Trudno byłoby nie napisać o Antoninie Choroszy wcielającej się w postać Lubow Raniewskiej. Aktorka zasłużenie kreowana jest na pierwszoplanową gwiazdę Teatru Nowego. Często obsadza się ją w głównych rolach i tak było również tym razem. Odniosłem nawet wrażenie, że cały spektakl zbudowany został specjalnie dla niej, ponieważ niemal cały czas dominuje ona na scenie. Nawet jeśli widz nie chciałby na nią patrzeć, to i tak nie mógłby tego zrobić, bo albo przyobleczono ją w białe koronki, przez co stała się najjaśniejszym punktem mglistej i mrocznej sceny, albo dumnie nosiła ogromną suknię z trenem, przez co stała się największym, barwnym elementem kompozycji.

Na pewno należy podziwiać jej misterną pracę nad postacią. Jest to ten typ aktorki, która gra na głębokich emocjach. Weźmy choćby jej pierwsze wejście na scenę, kiedy Raniewska widzi swój pokój po latach. Samo wkroczenie na sceniczne deski, czyli w tym wypadku do wyimaginowanego pokoju, i precyzyjne przesuwanie "przeszklonego wzroku" po nieistniejących ścianach robi ogromne wrażenie. To moja ulubiona scena z całego spektaklu. Myślę, że nikt nie obrazi się, jeśli porównam poznańską gwiazdę z takimi tuzami aktorstwa, jak Krystyna Janda czy Gustaw Holoubek.

Typ gry, który Choroszy prezentuje w "Wiśniowym sadzie", opiera się na podkreślaniu każdej frazy i wyrzucaniu z własnego ciała maksimum emocji. Jednocześnie to właśnie ten typ aktorstwa, reprezentowany choćby przez przywołaną Jandę, chętnie kopiuje się w różnej maści żartach. Ten mocno egzaltowany styl łatwo wyśmiać (chyba każdy zna słynny skecz, w którym Maciej Stuhr po mistrzowsku parodiuje Holoubka1), ponieważ zamyka się on w teatralnym pudełku. Gra jest efektowna, bo teatralna.

Od momentu, kiedy spektakl zbytnio nasiąkł egzaltacją i "podziwem dla własnej nienagannej pracy", zaczął mi przeszkadzać. Skala uniesienia była dla mnie zbyt duża.

Jean Louis Barrault we fragmencie swoich rozważań o dramacie Czechowa (które przytacza program przedstawienia) wskazał, że akcję można opisać następującymi słowami: "Akt I: grozi sprzedaż wiśniowego sadu. Akt II: wiśniowy sad ma być sprzedany. Akt III: wiśniowy sad zostaje sprzedany. Akt IV: wiśniowy sad został sprzedany". Również akcja spektaklu w Teatrze Nowym nie wychodzi poza tytułowe miejsce. A przecież oczywiste jest, że nie o sad tu chodzi. Cały dramat kręci się wokół pieniądza i nie inaczej jest w inscenizacji Cywińskiej. Nie jakiś tam kawałek żyznej ziemi z kilkudziesięcioma drzewami owocowymi, jest tu rzeczywistym bohaterem. Temat pieniądza, zwłaszcza w dobie światowego kryzysu, sprawił, że spektakl w Teatrze Nowym można oglądać przez szkiełko współczesności. Wymyśleni przez Czechowa bohaterowie, którzy ożyli na scenie, są niemal ucieleśnieniem obecnych postaw względem tego "najbardziej cennego ekwiwalentu naszej rzeczywistości". Mamy tam: Gajewa (Tadeusz Drzewiecki), czyli kogoś, kto raczej pracą zarobkową się nie zhańbił; młodego, rzutkiego przedsiębiorcę, Łopachina (mało wyrazisty Sebastian Grek); Trofimowa (Grzegorz Gołaszewski), który określany jest mianem wiecznego studenta bez grosza czy wreszcie Raniewską, która jest wyrazistą personifikacją tych wszystkich, którzy nie potrafią gospodarować finansami, i którzy wydają więcej niż mają.

W spektaklu zabrakło mi oka puszczonego przez reżyserkę do widza, że bardziej niż literackimi postaciami zainteresowana jest właśnie nim-widzem. Można posądzić mnie o narcyzm, ale to ja żyję w czasach, w których nie wiem, gdzie - i w ogóle, czy - będę pracował za rok; to ja żyję w czasach, w których, jeśli mi się "poszczęści", to zostanę obarczony kredytem na (oby tylko) połowę mojego życia; to ja żyję w czasach, w których istnieją "tajemne" prawa i zasady pozwalające bez skrupułów zawierać "umowy śmieciowe", a my - zmuszeni koniecznością - musimy się na nie godzić. Przepraszam Prześwietne Premierowe Towarzystwo za to, że o "brudzie życia" piszę w recenzji z tego "pięknego" spektaklu, ale właśnie zabrakło mi w nim choćby drobnej plamki, choćby małego zachlapania. Cywińskiej, niestety, wyszedł Czechow bardziej malowany niż wiecznie żywy.

"Z życia wzięty" był dla mnie jedynie Michał Grudziński jako Firs. Stał on w całkowitej opozycji do Choroszy. Grał nie ze środka sceny, gdzie miejsce zarezerwowane jest dla diwy, lecz gdzieś tam, z kąta, gdzie miejsce ma lokaj. Z trzęsącymi się rękoma, bez samozachwytu nad własną grą, wypowiadał kwestie wrzucone w niezbyt "rozgarniętą" sferę pomiędzy schizofrenią a starczą mądrością. I to właśnie postać Firsa, wiernego kamerdynera i sługi, wydaje się w dzisiejszych czasach (na całe szczęście) najtrudniejsza do odnalezienia, ale dzięki grze Gruzińskiego stała się postacią z krwi i kości, wyciągniętą nie tylko ze stronic dramatu, ale i z życia. Kwestie wypowiadane przez Grudzińskiego zapadały w pamięć, jak choćby ta, że największym nieszczęściem było zniesienie pańszczyzny. Czy można potraktować to jako starczo-schizofreniczny komentarz do systemu wolnorynkowego? Można, a to dzięki grze Grudzińskiego właśnie.

Nie wymagam, aby każdy spektakl epatował agresją, brutalnością i wszelkiej maści okropnościami świata; niech on będzie piękny i estetyczny, ale jednak chodzi o to, bym miał wrażenie, że jest on robiony po coś więcej niż dla uczczenia jakiejś bardziej lub mniej okrągłej rocznicy. Reżyserka sama przyznała w programie, że Wiśniowy sad chodził jej dość długo po głowie. Spektakl ten udowodnił coś, co też już dawno zostało udowodnione, czyli to, jak sprawną reżyserką jest Cywińska. Osoby, które siedziały na widowni obok mnie, kwitowały na bieżąco spektakl westchnieniami: "Och! Jak cudownie", "Ach! Jak pięknie". Jak dla mnie, było zbyt pięknie.

Cieszy mnie, że w ramach jubileuszu w Nowym, obok "poznańskich spektakli", które wpisują się w ostatnio modny trend działań teatrów instytucjonalnych produkujących coraz więcej przedstawień o miastach, w których się znajdują, znalazło się również miejsce dla klasyki. W inscenizacji tej "pozycji z klasyki" zabrakło mi jednak pokazania, że teatr instytucjonalny to nie relikt przeszłości, zamknięty w czterech czy nawet trzech ścianach, gdzie gra się wyłącznie dla "wytapirowanego" towarzystwa, ale również taka instytucja, w której działaniach uwzględnia się innych widzów - tych mniej "wyczesanych".

Poszczególne sceny "Wiśniowego sadu" Cywińskiej wyglądają jak ożywione obrazy Artura Grottgera, które dość intensywnie "okraszały" mój podręcznik do romantyzmu z języka polskiego w szkole średniej. Od tamtego czasu, kiedy wbija mi się do głowy, że "X wybitnym artystą jest / był", stawiam temu opór. Analogia z Maciejem Stuhrem i jego wersją aktorskiej ekspresji Holoubka jest tu bardzo wyraźna, a morał z niej płynie taki, że gdy się trochę odbrązowi tych największych, wtedy najjaśniej mieni się ich blask i wyjątkowość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji