Artykuły

Postkatastroficzna żegluga

Pomysł, aby spektakl przygotować na podstawie książki Jona McKenziego ("Performuj albo") i w odwołaniu do koncepcji Witolda Lutosławskiego (aleatoryzm kontrolowany), to wyzwanie mogące doprowadzić do teatralnej katastrofy. Eksperyment postanowiono przeprowadzić w Hali Warsztatowej Nowego Teatru, co, trzeba przyznać, było pomysłem niezwykle trafionym. Dawna siedziba MPO sprawia bowiem wrażenie pozostałości po jakiejś wielkiej implozji.

Iga Gańczarczyk obok przygotowania reżyserskiego posiada także kompetencje teatrologiczne. Nic więc dziwnego, że zaintrygowała ją książka McKenziego. Amerykański uczony przedstawił w niej przejście od dyscypliny do performansu. Ukazał wizję świata, w którym albo performujemy (skutecznie, wydajnie i sprawnie), albo pogrążamy się w nieistnieniu. Lektura może przypaść do gustu każdemu sympatykowi Michela Foucaulta, chociażby ze względu na obraz machiny wykładowczej zbudowanej z samonapędzających się trybów władzy i wiedzy. Dla Gańczarczyk najistotniejszy był jednak wątek katastronautyczny, którego doskonałą metaforą jest rozpadający się na kawałki kosmiczny prom Challenger. Przenośnia ta spełnia w książce podobną rolę jak eksplozja rakiety Atlas Centaur w filmie Godfreya Reggio "Koyaanisqatsi". W spektaklu katastrofę przedstawiono przy pomocy sztucznego dymu, ulotnego niczym perfumans.

Tytułowi katastronauci to przedstawiciele fikcyjnego plemienia Challengerów. Ich katastroficznym skłonnościom towarzyszy chęć nieustannego rzucania wyzwań (to challenge). Na wyimaginowany etnos (a zarazem załogę nieszczęsnego promu kosmicznego) składają się osoby przejęte z przywoływanej książki. W spektaklu pojawia się więc stworzony przez Artura Conan Doyle'a profesor Challenger i jego pierwowzór - profesor William Rutherford z edynburskiego uniwersytetu. Następnie - personifikacja dziewiętnastowiecznego okrętu-laboratorium HMS Challenger i Christa McAuliffe, nauczycielka, która miała poprowadzić lekcję z kosmicznego promu. W końcu widzimy też Jane Challenger, postać z powieści brazylijskiego pisarza Márcio Souzy, i futurystycznego dra Kx4L3NDJ3Ra. Trzeba przyznać, że Gańczarczyk doskonale skompletowała obsadę. Młodzi aktorzy emanują bezpretensjonalnym urokiem i rzeczywiście sprawiają wrażenie przedstawicieli jednego plemienia. Ich obecność to najcenniejszy walor spektaklu.

W przestrzeni scenicznej widzimy także Annę Zaradny, która czuwa nad sferą dźwiękową. Muzyka zaś stanowi tu żywą tkankę. Aktorzy wydobywają ją z thereminów, czyli elektronicznych instrumentów wydających dźwięki niesamowite i przejmujące.

Dramatyczna dominanta zbudowana jest z wyzwań, zmagań oraz pojedynków. Najbardziej obrazowy jest ten, w którym profesor Challenger próbuje wtargnąć do wnętrza Ziemi. Kiedy w utworze Doyle'a wiertło zagłębiło się w planecie, rozległ się "najstraszliwszy krzyk, jaki słyszano". Taki właśnie dźwięk można stworzyć przy pomocy thereminu: "wycie, wyrażające ból, gniew, groźbę i obrażony majestat Przyrody". Dodajmy, że w spektaklu profesor zostaje pokonany przez planetę w sposób najbardziej fizyczny. Żywe i drżące ciało Ziemi atakuje Challengera, ląduje na jego barkach, a na koniec przygniata go i unieruchamia.

Opowieść o katastronautach najdobitniej przemawia właśnie językiem ruchu. Choreografia ułożona przez Dominikę Knapik i Izę Szostak jest bezpretensjonalna, szczera i komunikatywna. Wykonawców cechuje zaś powabna lekkość, którą podkreśla dobrze wyreżyserowane światło. Być może spektakl byłby o wiele bardziej efektowny, gdyby ograniczono go do sfery ruchowej. Dialogi i narracja wydają się tu balastem. A dramaturgia jest chyba najsłabszą stroną tego przedstawienia. Pretensje do wykreowania scenicznego wykładu, próba przetłumaczenia McKenziego na formę postdramatyczną może w odbiorcy wywołać poczucie nudy bądź rozdrażnienia. Zaprojektowany dyskurs nie jest bowiem wystarczająco komunikatywny. Scenariusz można więc potraktować jako katastrogenne wyzwanie. Ryzyko polega wszak na tym, że rzucono je publiczności.

Pomimo wszystko doceniam odwagę reżyserki. Liczę, że podejmie się innych scenicznych eksperymentów. Byłbym niezwykle zaintrygowany, gdyby np. spróbowała stworzyć spektakl w oparciu o wywody Jeana Baudrillarda. Mogę sobie wyobrazić, jak kierowane przez nią postaci zmagają się z rzeczywistością, która nie istnieje, która jest tylko symulacją

ak już wspomniałem, twórcy "Katastronautów" postanowili nawiązać do aleatorycznych koncepcji Lutosławskiego. To oczywiście interesujący pomysł. Kontrolowana przypadkowość wykonania jest w istocie naturalna dla każdego z widowisk i przejawia się w ich iterowalności. Z kolei przyjęcie aleatoryzmu w kompozycji kieruje przedstawienie w stronę świata gier. (Przypomnijmy jeszcze, że łacińskie słowo ludus używano w odniesieniu i do gier, i do widowisk).

Główną osią "Katastronautów" stała się więc istota przypadku: to właśnie jego potęga doprowadziła do katastrofy promu Challenger. Kosmiczny statek, który rozsypuje się na kawałki, możemy potraktować jako metaforę naszego postrzegania rzeczywistości. Pozostaje nam więc w tysiącach okruchów podejmować nieskończone warianty wyzwań, tak jak tytułowym katastronautom. Niestety, wszyscy jesteśmy Challengerami

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji