Artykuły

Bunt w czasach zarazy

an Klata i Sebastian Majewski przeczytali "Do Damaszku" Augusta Strindberga kluczem popkultury.

Scenę Starego Teatru okala konstrukcja z czaszek. Są ich tysiące. Czaszki wydają się tworzyć ściany budynków - z balkonami, wykuszami i otworami okiennymi. Biel kości jest przytłaczająca.

Jan Klata i Sebastian Majewski przeczytali "Do Damaszku" Augusta Strindberga kluczem popkultury. Nawiązania muzyczne i filmowe tworzą tu gęstą siatkę odniesień, budują zaplecza dla kolejnych scen i sekwencji przedstawienia. Jak zawsze, w przypadku tak gęsto utkanej materii kontekstów, nie wszystkie mogą być dostrzeżone; niektóre też pozostaną impresją widza, niekoniecznie projektowaną przez twórców. Odbiorca siłą rzeczy czuje się zobligowany do tropienia znaków i nawiązań.

Moim pierwszym skojarzeniem był niewątpliwie film Wojciecha Jerzego Hasa z 1964 roku - "Rękopis znaleziony w Saragossie". Świat, do jakiego przybywa Idol (Marcin Czarnik), przypomina ten z dzieła Hasa - jest martwą przestrzenią, w której wykluwają się fantazje i rojenia. Umysł, który uległ dezintegracji, z realnych ludzi i spotkań czyni figury z sennego koszmaru. I tu pojawia się następny trop - "Gabinet doktora Caligari", arcydzieło ekspresjonizmu niemieckiego, film Roberta Wiene z 1920 roku. Opowieść o somnambuliku, domniemanym sprawcy morderstw, przywołuje się tu za pośrednictwem postaci Cezara (Adam Nawojczyk), pacjenta Męża (Krzysztof Zarzecki). Cezar, pozornie niegroźny, w każdej chwili może stać się katem.

Takich odwołań jest, rzecz jasna, więcej: Idol i Żona (Justyna Wasilewska) wykonują w pewnym momencie brawurowy taniec śmierci, cytat z kultowego filmu Arthura Penna "Bonnie i Clyde" (1967); w scenie następnej zwracają się zresztą do siebie imionami tych postaci. Spotkaniu wszystkich bohaterów spektaklu towarzyszy w pewnym momencie motyw z "Gwiezdnych wojen" George'a Lucasa. Ale najistotniejsza nie jest, jakby się mogło zdawać, przyjemność widza, płynąca z rozwiązywania kolejnych quizów, dużo misterniej zresztą układanych w przypadku świetnej ścieżki dźwiękowej przedstawienia, skomponowanej z utworów choćby Nirvany czy Army of Lovers (nie sposób zdekodować wszystkich muzycznych odniesień). To właśnie z dźwięków znanych piosenek wyłaniają się kolejne postaci, sytuacje, napięcia. One nadają sens działaniom i relacjom. Klata i Majewski czynią z popkultury (jak widać pojmowanej bardzo szeroko) nie sztafaż, ale język. Jedyny, zdają się mówić, jakim można współcześnie opowiedzieć dramat Strindberga, moralitet o artyście poszukującym swojej drogi.

"Do Damaszku" nie jest zatem montażem atrakcji, choć prowokowałaby do tego dramaturgia tekstu - Idol spotyka na swojej drodze kolejne postaci, realne lub będące wytworem jego udręczonej wyobraźni. Wizualno-dźwiękowa strona spektaklu nie tylko uwodzi, ale też utrzymuje widza w stanie pewnego napięcia, niezbędnego, by towarzyszyć Idolowi w jego pielgrzymce. Pytanie "dokąd?" jest tutaj kluczowe. W świecie, w którym śmierć nie ma już wymiaru doświadczenia egzystencjalnego (w jednej ze scen bohaterowie tańczą nad przeszkloną trumną, gdzie leży kościotrup), w którym zdrada czy moralność są tematem tabloidów, cel wędrówki nie jest już oczywisty. Nie można nawet stwierdzić, że Idol szuka siebie, bo w końcu - kim on jest?

W spektaklu Klaty nie jest poetą, ale muzykiem-performerem, niegdyś znanym i docenianym. Nosi białą koszulę i czarne okulary niczym artysta z lat 60. ubiegłego wieku (nawiązania do epoki kontrkultury są w tym przedstawieniu istotne), na scenę wjeżdża na rowerze typu Chopper. Trochę hipsterski, trochę zmęczony. Czekający na czek. To już nie Strindbergowski Nieznajomy, ale Idol, tyle że w pewnej niełasce.

O tym, że porzucił żonę i dzieci, wiedzą wszyscy - donosiła o tym kolorowa prasa. Wie o tym również Żona, która decyduje się wyruszyć z nim w drogę. "Gdy będę miał dość wszystkiego, odejdę" - mówi Nieznajomy z dramatu Strindberga. Idol w spektaklu Klaty nie ma dokąd odejść, śmierć nie wydaje się rozwiązaniem.

Pozostaje bunt. Ale nawet on pozostaje jałowy, unieważniany u początku. Każda z postaci zdaje się być tego świadoma i każda usiłuje skonstruować siebie tak, by ocalić choć część tego, co własne. Idol uwięziony w wyobrażeniu o byciu artystą i jednocześnie dławiony codziennością, której nie można ignorować. Mąż i Siostra (Dorota Segda) uwikłani w sadystyczno-erotyczne gry, usiłujący komponować świat podług swoich zasad - ale nawet to nie wytrąca ich z obezwładniającej nudy. Żebrak (Krzysztof Globisz), któremu pozostaje już tylko autodestrukcja.

Można powiedzieć, że wszystko w tym spektaklu tchnie przesadą. Tysiące czaszek, stylizacja kostiumów, aktorska ekspresja, oscylująca między histeryczną dezynwolturą (charyzmatyczny Michał Czarnik i usidlająca kobieta-dziecko Justyna Wasilewska) a rygorem formy (świetni Dorota Segda i Krzysztof Zarzecki). Ale są w tej przesadzie zarówno gorycz, jak ironia. Gorycz niespełnienia, której nie sposób zignorować, ale trudno też potraktować ją poważnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji