Artykuły

Oni tańczą z nami

Michał Borczuch i Tomek Śpiewak połączyli dwie sztuki Koltsa. I to zszycie czujemy cały czas. Bardziej ściegi i fastrygi niż przekonującą wizję świata, który spektakl miał wyrazić.

Cały blask premiery "Zachodniego wybrzeża" już w foyer skradła Anna Ilczuk, olśniewającej urody aktorka Teatru Polskiego, w designie wysmakowanych czerni - od hipsterskiej oprawy okularów po niebotyczne obcasy pantofelków. Wszystko, co wydarzyło się potem na scenie, było już tylko teatralną zabawką niemal ogołoconą z piękna.

Na scenę, razem z Ilczuk, trafili wszyscy widzowie. Niestety, tylko na siedem minut. Postaliśmy zatem w nieco "skwadraciałym" kolisku, zerkając na bohaterów, upozowanych wokół czarnego fortepianu niczym współczesna Tratwa meduzy albo inne Błędne koło, na postacie niemal nieruchome, jakby zapowiadające "spotwornianymi", "zlumpeksionymi" kostiumami przyszłe zdarzenia. Z kostiumowej zapowiedzi wynikło niewiele poza chwilowym wyciszeniem sali. "Jakże chciałabym podrapać go po tych plecach" - szepnęła kobietka obok mnie, widząc Adama Szczyszczaja w głęboko dekoltowanej sukni.

Usłyszeliśmy zaproszenie do zajmowania foteli, siedliśmy więc, tracąc poprzednie skupienie. I to dominująca cecha konstrukcyjna spektaklu. Oto Michał Borczuch budzi w widzach smutek, ironię, przerażenie, po czym niezrozumiale gasi te odczucia i nastroje, pauzując akcję i narrację, rozstawiając bohaterów niczym figurki w theatrum świata, unieruchamiając na krzesłach i fotelach, każąc im snuć się w mgłach jak widziadła.

Jakbym czytał "Lalkę" Prusa, jakbym słyszał słowa Rzeckiego: "Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie, podróżni? Dlaczego narażasz kark, akrobato? Co wam po uściskach, tancerze? Wykręcą się sprężyny i pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo! a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!". Wydaje się, po dwóch godzinach spotkania ze sklejonymi dramatami Barnarda-Marie Koltsa, że to procedura po prostu nieekonomiczna. I w znakomitej części dwugodzinnego spektaklu niekatarktyczna.

Bawiąc się językiem mediów, powiedzielibyśmy: częściej czujemy się porzuceni niż podnieceni. Te sceny-snuje, sceny-przykucania pod ścianami, sceny ukazujące bebechy teatru - niemal wszyscy bohaterowie nieustannie przebierają się, czerpiąc z kłębowiska ciuchów na proscenium niczym w lumpeksie, są "makijażowani" i fryzowani, posiadując przed garderobianymi toaletkami - sytuują widza w nieżyciu, w szafie z mechanicznymi zabawkami właśnie.

Trudno mieć do Borczucha i jego aktorów pretensje. W końcu Teatr Polski już swoją "zekranowaną" fasadą zapowiada, że wstępujemy do krainy zdigitalizowanej bajki, w której żadna z wartości - jak się zdaje - nie trwa dłużej niż seans teatralny czy kinowy. I "Zachodnie wybrzeże. Powrót na pustynię" to przesłanie spełnia. Dwie godziny dziesięć minut bez reklam (czyli bez perswazji) to niezły wynik. I mamy przed sobą niemal wszystkie atuty show: striptiz, taniec erotyczny, gwałt, ścianę świateł, wytwornice dymu, dyskretne mikrofony, intrygującą muzykę aborygenów, wreszcie jaguara, model bodaj XJ.

Pora zatem na pytanie, o czym jest cała rzecz i jak jest zagrana? Michał Borczuch i Tomek Śpiewak połączyli dwie sztuki Koltsa. I to zszycie czujemy cały czas. Bardziej ściegi i fastrygi niż przekonującą wizję świata, który spektakl miał wyrazić. W programie Kolts zapowiadał m.in. syntezę dwóch wrażliwości, współegzystencję dwóch narracji: historię szukającego śmierci Kocha (Wojciech Ziemiański) i, nie bójmy się tego słowa, kosmosu, który go otacza. Kosmosu industrialnej, nasyconej przemocą i narkotykami cywilizacji, ale i cudów natury.

Rozróżnienie dwóch światów: ciemnego wnętrza, które skrywa tajemnice, czasem słodkie jak seks, niekiedy znów porażające jak zbrodnia, zawsze jednak przerażającego, i tego, co na zewnątrz, co jest kulturą pracy, żądz, snów o lepszej przyszłości, marzeń o potędze, prawa do nazwania osoby ludzkiej, uważam za ważne i wybrzmiałe w inscenizacji Borczucha. Pojedynki słowne - egzystencjalnie spsiałego aferzysty Kocha/Adriena z Karolem/Edouardem (Andrzej Kłak), głównie gapowatym gangsterem - mogą się podobać, nawet jeśli są to dialogi tak bardzo zgrane w kinie czy w rapie, że w teatrze brzmią nieco anachronicznie.

Fascynują monologi Mathilde/Moniki (Marta Zięba), która - wrzucona przez los przypadkowo do piekła subkulturowego, prowincjonalnego czy rasowego przymusu - chce się zeń wyrwać. Jej tyrada o woli życia w betonowym silosie, w kompletnym odcięciu od rzeczywistości ("każę sobie podawać żywność przez tunel, żeby nigdy już nie widzieć i nie czuć zapachu tego wyskrobka istoty ludzkiej. Każę się oblać betonem od włosów aż do stóp, pozostawiając jedynie otwór na usta i nos") napawa nas traumatycznym poczuciem bezsiły.

Kapitalnie, dziko, opętańczo odtańczona scena poniżania jej kobiecości, gwałcenia ciała za cenę wolności szczerze przeraża. Reszta - pierwszy seks, piekło prowincji czy piekło męskości, gangsterka, szaleństwo matki tracącej związek z synem (bardzo dobra rola Haliny Rasiakówny) - zostaje uwikłana w "etno-jazzik" Daniela Pigońskiego oraz w ten nieszczęsny lumpeks, parady w gaciach i bez gaci; w wielominutowe przemówienia, w języki obce, w polegiwania i przykucnięcia, które mają tyle zagadek intelektualnych w sobie, co kultowa piosenka zespołu Weekend.

Wykluczenie, relacje z obcym, objaśnienie tajemnic przestrzeni miasta musimy zatem odłożyć na kolejne spotkanie z Borczuchem i jego niesfornym teatrem. Podobnie jak zaczekamy na wielkie aktorstwo poza wspomnianymi: solidnym jak zawsze Ziemiańskim, próbującym stworzyć postać Kłakiem, ekstatyczną Ziębą i rapsodyczną Rasiakówną. Oglądaliśmy nie postacie, lecz tragikomiczne marionetki.

To nie był spektakl, lecz widowisko. Barwne, klimatyczne i niepotrzebnie "zasnujone". Jak to wśród dzieci sieci bywa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji