Artykuły

Witkacy na szynach

W najnowszym spektaklu Zadary nadzieja leży w przypadku. W sterylnej maszynerii "Szalonej lokomotywy" coś zaczyna sie dziać dopiero wtedy, gdy pociąg się wykoleja - pisze Witold Mrozek na dwutygodnik.com.

Teatr może spełniać marzenia. Przynajmniej jeśli za młodu marzyliście o wielkiej kolejce elektrycznej. Michał Zadara ze scenografem Robertem Rumasem postawili taką na scenie bydgoskiego Teatru Polskiego, by przypomnieć "Szaloną lokomotywę" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Streszczając najkrócej: kolejarski czworokąt miłosny z namiętnym pragnieniem zbrodni w tle. W Bydgoszczy próbowano zrobić z Witkacego multimedialną instalację z filozoficznym konceptem, a jednocześnie popularny spektakl rozrywkowy.

Zadara nie boi się oskarżeń o efekciarstwo. Nawet je prowokuje. Na scenie migają sygnalizacyjne lampy, hojnie szafuje się dymem, a umieszczone na rusztowaniu dwie pianistki wygrywają rozrzucone akordy muzyki Jana Duszyńskiego. A lokomotywa? Zainstalowana na niej kamera rzuca widok potężnej makiety torowiska i okolic na ekran, który z kolei filmowany jest jako tło dla działań aktorów przez kolejną kamerę. Efekt - trochę jak w starych filmach, gdzie bohaterowie rozmawiają na tylnym siedzeniu samochodu, a za szybą widzimy projekcję uciekającej w dal drogi. Wszystko to składa się na gigantyczną sceniczną maszynerię.

Aktorzy wrzuceni gdzieś między jej tryby gubią się, lecą sobie tekstem Witkacego, groteskowo - jak to zazwyczaj bywa. Chwilami przełamują tę manierę melorecytacją według wyświetlanej na scenie - kolejny ekran - nutowej partytury. W końcu, jak podkreśla Zadara, mamy do czynienia z "operą dramatyczną". Stąd zapewne "operowa" estetyka nadmiaru.

Sztuka Witkiewicza mówi w gruncie rzeczy o tym samym, co większość jego dramatów - o bezsilnej próbie ucieczki jednostki z nowoczesnej rzeczywistości uniformizacji i "szarej masy". Tyle tylko, że zamiast rewolucji czy sztuki wyrwanie się ze świata, z którego zniknęła tajemnica, umożliwić ma bezsensowna zbrodnia, krwawy hazard - wystawienie życia pasażerów na ryzyko katastrofy.

"Szalona lokomotywa" ma ludyczną tradycję. Witkiewicz zalecał użycie w inscenizacji kinematografu, wówczas nie tylko najnowszego osiągnięcia techniki, ale i symbolu plebejskiej rozrywki. Pod koniec lat 70. Krzysztof Jasiński, budując kolaż z różnych tekstów Witkacego, zrobił z "Szalonej lokomotywy" legendarny musical w teatrze STU - z udziałem m.in. Marka Grechuty. Po latach były prezydent Krakowa Józef Lassota tak wspominał przedstawienie Jasińskiego na łamach "Gazety Krakowskiej": "To był bardzo wesoły spektakl. Rozpędzona lokomotywa ze skrzydłami wjeżdżała na sam środek areny. Były tam drezyny, rowery, no i Maryla Rodowicz w tak niecodziennej roli. Ale dokładnie nie pamiętam, o co chodziło".

O co chodzi u Zadary? Jak na refleksję o uwikłaniu człowieka w technologię, co zapowiadał reżyser, "Szalona lokomotywa" z jej efektami to trochę za mało. A na hit mający budować frekwencję, czyli "bardzo wesoły spektakl" - mimo migających lampek, kamer i innych atrakcji bywa chwilami zbyt nudna. Zadara umie inteligentnie, brawurowo i bardzo współcześnie wystawić np. zapomniany tekst Norwida, jak to zrobił w Teatrze Narodowym ("Aktor"). Ale z ludycznością ma problem. Popularna rozrywka to nie jego domena, co pokazał już w Bydgoszczy wcześniej w "Wielkim Gatsbym".

Nadzieja w przypadku. Kiedy wreszcie w sterylnej maszynerii "Szalonej lokomotywy" zaczyna się coś dziać? Gdy pociąg się wykoleja. Dosłownie. Czyli nie wtedy, gdy z góry zjeżdża czwarty już, największy ekran - i oglądamy na nim nakręcone w plenerze z użyciem prawdziwego wagonu Przewozów Regionalnych ostatnie sceny dramatu. Najciekawiej jest, gdy wypada z torów jeżdżąca w kółko po scenie miniaturowa kolejka. Nie sposób przewidzieć, kiedy się to stanie - na premierze ani razu, na drugim spektaklu - trzy. Aktorzy zaczynają wówczas graną akurat sekwencję od początku. A jeśli lokomotywka jeszcze raz zawiedzie - znów od nowa.

Początkowo nie wiemy, czy to nie kolejny kawałek z góry zaplanowanej układanki. Ale gdy rzecz bierze w łeb znowu i znowu, naoliwiona konceptualnym smarem maszyna w końcu się zacina - a aktorzy zmieniają w realnie obecnych performerów, a nie Witkacowskie marionetki. Dopiero wtedy pojawia się kontakt z widownią, wtedy jej reakcje są najżywsze. Ten element przypadkowości jest w spektaklu najciekawszy. Gdy przedstawienie pójdzie zbyt gładko, zbyt wiele się uda - nic się nie wydarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji