Zapomniany Ibsen
Repertuary naszych teatrów ubożeją gwałtownie, zamykają się niewielką liczbą obracanych w kółko tytułów. Jakby szefom artystycznym i literackim nie chciało się szukać. Albo jakby stracili resztki wiary, że publiczność jednak przyjdzie do teatru na utwór pisarza, którego nazwisko nic nikomu (jeszcze) nie mówi, bądź na znanego autora, ale niezbyt znany tytuł. Czy rzeczywiście mamy tak zachowawczą widownię, czy niechęć do nowinek i odkryć nie jest przypadkiem jej wmawiana jako usprawiedliwienie własnej nieruchawości? Coś na ten temat mieliby do powiedzenia szefowie Teatru im. Jaracza w Łodzi, od lat jednej z najżywszych i najodważniejszych repertuarowo scen w Polsce. Na afiszu łódzkiego teatru pojawił się ostatnio "Brand", zapomniany poemat dramatyczny Henryka lbsena z wczesnego okresu twórczości (1866, rok przed "Peer Gyntem"). To jeszcze Ibsen nie zamykający się w mieszczańskich salonach, rozlubowany w dzikiej scenerii nagich skał wśród burz. Romantyczne rysy łatwo dostrzec w tytułowym bohaterze, wiejskim pastorze stawiającym sobie i innym maksymalistyczne zadania moralne, poświęcającym matkę, syna i żonę w imię niedosiężnego ideału, z którym niepodobna szukać kompromisów. Świętość to czy pycha? Marcin Jarnuszkiewicz swoim zwyczajem opowiada "Branda" seriami krótkich, monochromatycznych, pięknie komponowanych obrazów. W ich centrum nieodmiennie tkwi uparty olbrzym rysowany w niezwykłym, delikatnym skupieniu przez Aleksandra Bednarza, buntownik o cichym głosie, szaleniec, który świat zatrzasnął w alternatywie "wszystko albo nic". Czy boski blask oślepiający w finale upokorzy go czy wywyższy? Oto pytanie na drogę powrotną z teatru do domu.