Artykuły

Schulz na wideoklipie

Premiera "Teatru manekinów" oczekiwana była z dużym zainteresowaniem. Nowy dyrektor - Stanisław Kuźnik - zapowiadał całkiem odmienną formułę teatru od lansowanej przez dwa poprzednie sezony przez Leszka Czarnotę. Na początek od-dał teatralny ster w ręce Waldemara Modestowicza - reżysera radiowego z natury rzeczy preferującego radiowe środki wyrazu. Do tego duże ryzyko niósł wybór autora - Brunona Schulza - twórcy prozy poetyckiej niezwykle trudnej we wszelkiej adaptacji. Zainteresowanie podsycały liczne zapowiedzi premiery w prasie, a głównie w gorzowskim radiu, które już od kilku dni donosiło,- że wszystkie miejsca są zajęte. I rzeczywiście. Na premierze zaledwie nieliczne fotele pozostały puste. Stawiła się cała władza wojewódzka, wszyscy członkowie i sympatycy ZChN-u, publiczność w zdecydowanej część inna od chodzącej na premiery w poprzednich latach. Informuję o tym z całym uznaniem dla tych, którzy swoją obecnością podkreślają znaczenie teatru dla miejscowej kultury. Ale jednocześnie szkoda, że zabrakło miejsc dla stałych bywalców. Cóż, oryginalna scenografia (wprowadzenie podestów na widownię) ograniczyła liczbę miejsc o co najmniej sto, dziwić się więc nie trzeba, że nie starczyło ich dla wszystkich.

Pierwsza premiera sezonu udowodniła, że teatr rzeczywiście wkracza w nowy etap. Nareszcie widać, że ma pieniądze, że może sobie pozwolić na zrobienie przedstawienia zgodnie z wizją twórcy, nie obawiając się skreślania kolejnych wydatków przez księgowego. 19 osób na scenie, ilość kostiumów jeszcze większa, monumentalna dekoracja z wyjściem poza pudełko sceny, rozmach, godzina specjalnie skomponowanej i nagranej muzyki. Na takie wydatki nie stać biedaka. Formuła teatru ubogiego, jaką z konieczności musiał dotąd realizować gorzowski teatr, szybko nuży widza. Nie ma chyba nic dziwnego w tym, że chcemy żyć w dostatku i oglądać przedstawienia z oddechem. A taki właśnie był "Teatr manekinów" - duże sceniczne widowisko.

Bruno Schulz należy do najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku, jest klasykiem współczesności, choć dopiero teraz w pełni uznawanym. W latach 30., gdy tworzył, atakowany był przez endeckich krytyków za "rasową obcość" języka i metaforyki. Po 1939 r., gdy jego rodzinny Drohobycz zajęły wojska radzieckie, stał się pisarzem zbędnym, nie przystawał do stalinowskich kanonów sztuki oficjalnej. W państwie Hitlera zepchnięty został do kasty podludzi i zamordowany. Nie ma jego grobu, nie ma jego rękopisów. Pozostało tylko około 700 stron tekstu, ale tak gęstego, tak pięknego i tak ważnego dla kultury europejskiej, że UNESCO ogłosiło rok 1992 rokiem Brunona Schulza w setną rocznicę jego urodzin i pięćdziesiątą rocznicę śmierci.

Bruno Schulz był pisarzem niezwykle Silnie związanym ze swoim środowiskiem. Pisał o sobie, swoim ojcu, matce, służbie domowej, o sąsiadach, o swoim mieście. To punkt wyjścia. Ale w każdej chwili sceneria zdarzeń może fantastycznie zmienić się pod wpływem jego twórczej wyobraźni, literackich aluzji, nagle zbudzonych erotycznych namiętności. Metoda obrana przez autora wyklucza rozróżnienie jawy i marzenia, nie ma granicy między jednym stanem a drugim. Bruno Schulz tak kształtuje swoją prozę poetycką, że pozostawia czytelnikowi co najmniej tyle samo miejsca na jego fantazje, jego skojarzenia literackie, jego namiętności erotyczne. I znów nie sposób wytyczyć granicę miedzę jawą, marzeniem twórcy i marzeniem odbiorcy.

Proza Schulza właśnie dlatego wzbudza powszechny zachwyt, że jest tak inspirująca w nadbudowywaniu onirycznych wizji. Każdy adaptator Schulzowskiej prozy już z samego założenia stawia się w trudnej sytuacji. Waldemar Modestowicz najpierw przeniósł Schulza do teatru radiowego i była to próba bardzo udana. Radio przez operowanie wyłącznie dźwiękiem niezwykle pobudza wyobraźnię, niejako wspomaga autora, inspirując słuchacza do tworzenia własnych obrazów. Inne są wymogi teatru żywego planu. Tu realność sprawdza się znakomicie, ale sceniczna egzemplifikacja autorskich wizji może rodzić kontrowersje. Zwłaszcza, że tworzy ją w równej mierze reżyser przedstawienia, co scenograf, kompozytor, choreograf, wreszcie aktor. Ta wizja może, ale nie musi przystawać do wyobraźni odbiorcy. Niezależnie jednak od indywidualnego odbioru scenicznego obrazu, ma on immanentnie wpisaną jedną właściwość - zataja wyobraźnię odbiorcy. Uwaga widza nie jest skierowana na tworzenie obrazów, a na ich interpretację, doszukiwanie się nośników znaczeniowych, budowanie ideologii itd. A przecież wcale nie o to Schulzowi chodziło.

Rodzi się więc podstawowe pytanie: adaptować Schulza na scenę, czy nie. Z powodów artystycznych uważam, że nie, ale teatr ma szersze pole oddziaływania niż literatura, więc chyba warto, by jak najwięcej osób wciągnąć w osobliwy świat skromnego nauczyciela rysunku z Drohobycza, a przecież odkrywcy nowych literackich obszarów. Stanisław Kuźnik i Waldemar Modestowicz zdecydowali się na wystawienie Schulza, zapewne z całą świadomością trudności z faktu tego wynikających.

Waldemar Modestowicz - reżyser przede wszystkim radiowy - wniósł do teatru wrażliwość na dźwięk. Muzyka Arnolda Dąbrowskiego zbudowana ze szmerów, chrobotów, stukotów, nawet huków przydaje spektaklowi niesamowitości, przenosi sceniczną rzeczywistość właśnie w nadrealność. Podobną funkcję pełnią chóry Garnków i Butelek, -w których nie tyle słowo jest ważne, co dźwięk słowa. Ale dźwięk ten nie wystarcza aby wypełnić scenę, a pusta scena, co zdarzało się w przedstawieniu, to natychmiastowe zwolnienie tempa, spadek emocji i uwagi. Tak było podczas premiery. Zapewne w następnych przedstawieniach tempo będzie sprawniejsze, bo premierowa trema najczęściej powoduje spowolnienie akcji.

Oryginalną scenografię zbudował Maciej Kubicki - nieco oleodrukową, nieco baśniową, z uliczką zmieniającą się w finale w złowieszczą klatkę.

W głównej roli Ojca Jakuba wystąpił Stanisław Gałecki, który po roku nieobecności powrócił do gorzowskiego teatru. Jego Ojciec nie jest demoniczny, a bardziej filozoficzny, brakuje w nim żaru, przekonania, poddania się magii. Można tę postać poprowadzić tak właśnie, jak to zrobił Stanisław Gałecki, z dystansu, jakby w cudzysłowie. Bardziej dynamiczny - co jest wyrazem wieku - był jego syn Józef czyli Wojciech Przyboś - kreator tamtego świata, czasami zagubiony romantyk, trochę dziecko we mgle, trochę ofiara swojej wyobraźni.

Wszyscy aktorzy udowodnili dużą sprawność ruchową, scena pulsowała zmiennością sytuacji, szczególnie w ostrej i wyrazistej scenie balu manekinów. Właśnie ta scena najdłużej pozostaje w pamięci. Szaleństwo postaci, barw dźwięków urzeka oryginalnością, ale - jak wideoklip - do tych efektów ogranicza oddziaływa-_nie. A może to wystarczy? Świat Schulza wymyka się jednoznacznej interpretacji, trudno więc do reżysera mieć pretensje, że jego wizja także może być rozmaicie interpretowana i każdy może nieco inaczej przeżyć ten spektakl o ojcu i synu, o ludziach z małego miasta i wielkiego świata, o manekinach i żywych istotach, o bycie i fantazji. Trudno nawet winić reżysera, że nie każdy widz przeżyje przedstawienie, że dla niektórych może być ono po prostu niezrozumiałe i nudne.

Stanisław Kuźnik deklaruje w słowie wstępnym do programu, że teatr będzie zabiegać o życzliwą, ale i krytyczną akceptację, przedstawiając ofertę łączącą wysoki poziom artystycznych dokonań "z szacunkiem dla różnorodności oczekiwań i potrzeb widzów". "Teatr manekinów" na pewno ,nie jest sztuką dla wszystkich, wymaga widza otwartego, chętnego do współdziałania z twórcami przedstawienia, widza z góry nastawionego życzliwie. Czy takich jest w Gorzowie naprawdę dużo? Zobaczymy. I czekamy na następne przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji